czwartek, 11 grudnia 2014

Rozdział dwudziesty

- Natalia, wyłaź z łazienki! - Walnęła pięścią w drzwi. - Muszę wyjść, rozumiesz, czy nie?
Dziewczyna zakręciła wodę. - Nie obchodzi mnie to, umyj się w zlewie.
Usiadła na podłodze i oparła głowę o ścianę. Tak, była wredna. I to bardzo. Specjalnie zajęła Violettcie łazienkę. Wiedziała, że jej siostra musi gdzieś pilnie wyjść. Nie wiedziała gdzie - na pewno do tego całego Lorenzo. Ale, jakby jej się zdawało, że wspominała coś o rozmowie kwalifikacyjnej... trudno, ludzie żyją bez łazienek i mają pracę, ona też sobie poradzi.
- Natalia! - Uderzyła jeszcze raz. - To, że jesteś zła, wcale nie znaczy, że przez ciebie mam się spóźnić!
- Jeśli masz jakiś problem ze sobą, to już nie moja sprawa. A jak tak bardzo się śpieszysz, to nie stój pod tymi drzwiami, bo i tak ci nie otworzę, tracisz tylko czas.
- Zachowujesz się jak dziecko.
- Być może, ale wcale nie gorzej od ciebie. Przypominam, czas płynie.
Zdenerwowana Violetta krzyknęła głośno i jeszcze raz kopnęła w drzwi. Czuła łzy wściekłości i bezradności zbierające się w jej oczach.
Kochała swoją siostrę, i to bardzo, ale nie rozumiała jej zachowania. Przecież nigdy nie zrobiła nic, aby ją skrzywdzić, nigdy nawet o tym nie pomyślała. Ale Natalia jakby się zaparła, nie chciała rozmawiac, nie chciała wyjaśnić, dlaczego tak bardzo jej nienawidzi. Bo Violetta czuła tą nienawiść, która rosła, mimo jej starań, aby wszystko naprawić.
Ostatnimi dniami Natalia stała się jeszcze bardziej zamknięta w sobie. Zresztą, było to chyba zaraz po tym, jak nakryła ją i Lorenzo na podłodze, w salonie. Ale przecież to nie była jej wina, jej siostry miało nie być w domu, poza tym, czy robiła coś zakazanego? Oczywiście, że nie, była już dorosła i mogła robić ze swoim chłopakiem co tylko chciała. To nie była sprawa Naty.
W pewnym momencie drzwi otworzyły się, a brunetka wyszła ze środka. Spojrzała na nią jak na idiotkę.
- Poryczałaś się? - zapytała, niby obojętnym tonem, choć w jej głosie dało się słyszeć zaniepokojenie. - Nie przesadzaj. Już przestałaś się śpieszyć na spotkanie ze swoim lovelaskiem?
Violetta spojrzała na nią gniewnie.
- Nie wychodzę z Lorenzo, dla twojej wiadomości. I nie poryczałam się, po prostu coś wpadło mi do oka. Zresztą, po co ja się przed tobą tłumaczę? Przesuń się, bo zaraz naprawdę się spóźnię.
Przecisnęła się obok niej, przy okazji trącając ją ramieniem.
Chciała dobrze. Dziś była ta długo wyczekiwana środa, urodziny Natalii. Planowała wyjść na miasto, od razu po pracy, żeby zdążyć przed zamknięciem sklepów, ale oczywiście jej siostra musiała zrobić jej na złość. Szkoda tylko, że nie miała pojęcia, że to właśnie dla niej się tak śpieszy. Smutne, ale prawdziwe.
Stojąc przed lustrem, w pośpiechu nakładała na twarz podkład, który powinien ukryć wory pod jej oczami.
W tym samym czasie, na przedpokoju, Natalia również wpatrywała się w lustro. Stała w bezruchu. Przyglądała się swoim tłustym włosom, które myła ostatnio jakieś cztery dni temu. Nie przejmowała się swoim wyglądem, nie miała dla kogo, a dla siebie... powiedzmy, że ją nie obchodziło to, czy ma jasne, czy ciemne brwi, czy nie skleiły jej się rzęsy lub zmazały usta. Dopóki jej twarz nie pokazywała oznak zupełnego zmęczenia życiem i problemami, które widziała tylko ona, dopóty było dobrze.
Usłyszała dzwonek do drzwi. Jęknęła głośno - nienawidziła tego. Nie miała ochoty oglądać innych ludzi. Była odludkiem. Taka prawda. Odgarnęła włosy na jedną stronę i powolnym krokiem ruszyła w kierunku drzwi.
- W czym mogę pomóc? - mruknęła, otwierając je.
Za progiem stał średniego wzrostu chłopak. Ubrany był w niebieski dres, w ręce trzymał garść ulotek. Uśmiechał się.
- Dzień dobry - przywitał się. - Chciałem poinformować panią o przesłuchaniach do szkoły tanecznej Tu tambien. Zapraszamy wszystkich do osiemnastego roku życia.
Wyciągnął do niej rękę z ulotką.
- Niestety, mam więcej niż osiemnaście lat - odparła sucho. Denerwowali ją tacy ludzie. Jakby ona nie miała nic innego do roboty, prócz tańca. No, w sumie, to naprawdę nie miała.
Chłopak nie przestawał się uśmiechać.
- To może ma pani jakiegoś młodszego kolegę lub zna pani kogoś, kto chciałby wziąć udział w castingu? Do naszej szkoły można zgłaszać dzieci już od czterech lat, mamy specjalne gru...
- Szanowny panie - przerwała mu zdenerwowana. - Nie znam nikogo, kto chciałby marnować czas na jakieś głupie tańce, nie interesuje mnie to, czy to jasne?
Mężczyzna spojrzał na nią uważnie. - Oczywiście, rozumiem. Mogłaby pani jednak być trochę bardziej uprzejma.
- Mógłby pan nie zawracać mi głowy - odburknęła.
Zatrzymał na niej wzrok trochę dłużej i zmrużył oczy. - Czy ja pani już gdzieś nie widziałem?
- Mieszkamy w jednym mieście, jakby nie było.
- Mówię poważnie. Czy to nie pani pytała mnie jakieś dwa tygodnie o drogę do sklepu?
Przyjrzała mu się uważnie.
Całkiem możliwe. Z tego, co pamiętała jednak, wtedy miał on na głowie jeszcze taką bardzo jaskrawą czapkę. Nakrycie głowy bardzo zmienia wygląd.
- Może i tak. Co w związku z tym?
- Ależ nic. Po prostu wtedy wydawała się pani dużo bardziej sympatyczna.
Zacisnęła zęby. - To wszystko?
- Oczywiście. Do widzenia.
- Do widzenia.
Zamknęła drzwi, nawet nie czekając, aż odejdzie. Prychnęła ze złością.
Szczęśliwi ludzie irytowali ją, choć to było głupie. Nie rozumiała, dlaczego oni chodzą po ulicach tego Buenos tacy uśmiechnięci, a ona każdego dnia przeżywa duchową katorgę. Już od dziecka. Do dziś.

Ja: Wytłumaczysz mi, jak można o godzinie 22 siedzieć w robocie?
Debil: Nie narzekam na swoją pracę, jakbyś nie wiedziała.
Ja: Normalni ludzie wymyślają coś, żeby wyjść przed czasem, a ty siedzisz tam z własnej woli trzy godziny po skończeniu zajęć.
Debil: Nie chce mi się wracać do domu, daj już spokój.
Debil: Camila
Debil: Cami
Debil: Jesteś tam?
Debil: Camila, odezwij się, do cholery!
Ja: No jestem, spokojnie
Debil: Gdzie byłaś?
Ja: Nigdzie, siedziałam tu cały czas.
Debil: To czemu nie odpisywałaś?
Ja: Głowa mnie boli.
Debil: Jak co miesiąc?
Ja: Nie żartuj sobie.
Debil: Nie mam racji?
Ja: Nie mam okresu, jeśli o to ci chodzi. Po prostu boli mnie głowa.
Debil: Od czego?
Ja: Maxi, nie zadawaj głupich pytań, nie mogę myśleć.
Debil: Weź jakąś tabletkę.
Ja: Nie mam żadnej, idioto, przeszukałam już wszystkie szafki.
Debil: Za pięć minut się zbieram, podjadę do apteki czy gdzieś, kupię i podrzucę ci.
Ja: Jesteś moim bogiem.
Debil: Spójrz na swoją wcześniejszą wiadomość. Nazwałaś mnie idiotą.
Ja: Jesteś dwa w jednym, tylko ty tak umiesz.
Debil: Jak boli cię głowa, to nie siedź na tym komputerze, bo od tego boli bardziej, tylko połóż się i czekaj.
Ja: Dobra, dobra.
Debil: Dziesięć minut.
Ja: Poczekaj!
Debil: Na co?
Ja: Weź jakieś lepsze te tabletki i najlepiej dwa opakowania. Jakieś mocne przeciwbólowe.
Debil: Źle się czujesz?
Ja: Po prostu kup te tabletki, nie martw się, oddam ci za nie.
Debil: Czy myślisz, że ja w tym momencie przejmuję się kasą?
Ja: Nic nie myślę, nie mogę myśleć. Błagam, pośpiesz się.
Debil: Już wychodzę, a ty w tym momencie wyłączaj ten komputer.

Nie odpisała mu już. Zamknęła laptopa, nawet go nie wyłączając. Westchnęła głośno i położyła się na sofie, przyciskając rękę do czoła.
Głowa pulsowała jej okropnym bólem. Czuła również, jakby jakieś szpilki wbijały jej się w brzuch. Zaniosła się głośnym kaszlem, co jeszcze bardziej spotęgowało ból jej głowy.
Kiedy dziesięć minut później rozległo się pukanie do drzwi, z trudem podniosła się z kanapy. Stanęła na nogi i wolnym krokiem ruszyła do wiatrołapu.
- No idę już, idę! - zawołała, kiedy walenie powtórzyło się.
Przekręciła klucz w zamku i nacisnęła klamkę. Nie obdarzając wchodzącego do środka Maxiego ani jednym spojrzeniem, wycofała się z powrotem do salonu.
- Co się dzieje? - spytał, wchodząc do pomieszczenia i mierząc ją uważnie wzrokiem.
- Źle się czuję - mruknęła zakrywając twarz poduszką.
Podszedł do niej i ukucnął obok. Przyłożył jej rękę do czoła. - Ale nie masz gorączki. Mówiłem ci, żebyś się ubierała, jak wychodzisz o godzinie dziesiątej wieczorem z toru, ale ty oczywiście wiesz lepiej.
- Daj spokój.
- Taka prawda. - Wyciągnął z kieszeni pudełko tabletek. Wyjął jedną ze środka. - Trzymaj.
Podniosła się na łokciu i wzięła ją od niego. Połknęła ją, i ponownie opadła na poduszki.
- Pójdę chyba się położyć - odezwała się po chwili. - Zostajesz?
- Skończę remixować podkłady na zajęcia i się zbieram. Idź do łóżka, zamknę później dom.
Pomógł jej wstać. Jeszcze raz sprawdził, czy na pewno nie ma gorączki.
Poszła na górę. Weszła do swojej sypialni i dosłownie rzuciła się na swoje łóżko. Naciągnęła kołdrę na głowę, a po chwili zasnęła, mimo tego okropnego, a zarazem dziwnego bólu, który ogarniał dosłownie całe jej ciało.
Na dole, całkiem niedługo później, ciemny salon rozświetlał obraz telewizora stojącego pod ścianą. I ekran komputera. Wpatrywał się w niego ze znudzeniem, mając już po dziurki w nosie widoku programu do przerabiania muzyki i jej dźwięku, który docierał do jego uszu.
Oparł głowę o rękę i westchnął głęboko.
Martwił się o swoją przyjaciółkę. Martwił się o Camilę. Ta dziewczyna w ostatnich dniach dużo przeszła... naprawdę dużo. Podziwiał ją, że jeszcze się trzymała, ale było z nią coraz gorzej. Zarówno w sensie psychicznym, jak i fizycznym. W środku stawała się coraz słabsza, coraz częściej miewała chwile załamania. Z zewnątrz również było z nią bardzo źle. Camila zawsze często chorowała, od dziecka, ale w ostatnim czasie coraz bardziej się to nasiliło. Tak samo jak teraz - uporczywy, cholernie mocny ból głowy rozpierał jej czaszkę, a ona nie mogła zrobić nic prócz zażycia jakichś beznadziejnych tabletek przeciwbólowych. Specjalnie dla niej wziął sobie wolne w pracy na kolejny dzień; chciał być przy niej. Cóż, była jego małą księżniczką i chciał dla niej jak najlepiej, a przecież nie mógł zostawić jej samej w takim stanie.
Jego głębokie rozmyślania przerwał krzyk. Krzyk tak głośny i przerażający, że na moment serce mu stanęło, po momencie jednak odzyskał władzę na sobą, zerwał się z kanapy i pognał po schodach na górę.
Wpadł do jej pokoju. Leżała na łóżku; spała. Musiało śnić się coś naprawdę koszmarnego, skoro wrzeszczała przez sen. Rzucała się w pościeli, włosy poplątały jej się, jej twarz była blada jak nigdy wcześniej.
Podbiegł do niej i usiadł na skraju jej posłania. Chwycił ją za ramiona i podniósł ją do góry. Próbował ją obudzić, chciał, aby przestała krzyczeć. Klepał ją lekko po policzkach, wiedząc, że to zawsze pomagało - tym razem jednak pozostawało bez odzewu. Przyłożył rękę do jej czoła, cofnął ją jednak natychmiast; jakby się poparzył. Była rozpalona, jak jeszcze nigdy. Otarł jej pot z twarzy, jednocześnie chwytając leżący obok łóżka elektroniczny termometr teraz to jego przykładając do jej czoła.
Zdrętwiał, kiedy zobaczył trzy cyfry na wyświetlaczu. 39,9.
Podniosła gwałtownie powieki, zachłysnęła się powietrzem. Próbował ją uspokoić, mówił do niej, ale ona nie reagowała, jakby w ogóle nie było z nią kontaktu. Jej ciemnobrązowe oczy teraz nie wyrażały kompletnie nic, widział tylko pustkę.
Nie zastanawiał się długo. Chwycił ją na ręce i jak najszybciej zbiegł na dół, złapał do ręki kluczyki od samochodu, telefon i wybiegł z domu.
Położył ją na tylnym siedzeniu samochodu modląc się, by nic się jej nie stało. Przekonywał siebie, że nie takie gorączki ludzie mieli, i przecież nadal żyją. Ale Camila była najważniejsza, teraz chodziło o nią.
Droga do szpitala dłużyła się niemiłosiernie i w pewnym momencie zaczął żałować, że nie zadzwonił po karetkę - na pewno przyjechaliby szybciej.
Kiedy w końcu zatrzymał się na parkingu przed budynkiem szpitala, serce omal nie wyskoczyło mu z piersi. Wysiadł z samochodu, trzasnął drzwiczkami i otworzył te od strony Camili. Wyciągnął ją ze środka.
Oczy miała przymknięte, usta lekko otwarte, a z czoła spływał jej pot. Ubrana była tylko w krótkie spodenki i jaskrawozieloną, dużą koszulkę sięgającą jej do połowy ud, a w rękach do łokci. Powietrze było chłodne, Maxi w pierwszym momencie wystraszył się, że może się przeziębić, po chwili jednak biegł już jak szalony w stronę wejścia do szpitala.
O tej porze był on praktycznie pusty. Wbiegł na izbę przyjęć. Recepcjonistka stojąca za ladą spojrzała od razu na niego, po chwili stała już obok. Ktoś zawołał lekarza, zjawił się po chwili. Pielęgniarki przywiozły łóżko, kazali mu ją na nim położyć. Zrobił to, choć tak naprawdę wolał jej nie wypuszczać ze swoich ramion, ale wiedział, że oni jej pomogą, że nie będzie tak bardzo cierpieć.

- Samolot do Argentyny startuje jutro o dziesiątej rano, na odprawie musisz być dwie godziny wcześniej. Jeśli nie masz dojazdu na lotnisko, to, na obrzeżach Paryża, to powiedz, załatwię ci coś.
- W porządku, poradzę sobie - odparł.
- Wyślę ci e - mailem adres hotelu, w którym się zatrzymasz, to praktycznie centrum Buenos Aires, niedaleko całkiem niezłej agencji fotograficznej, będziesz mógł ich trochę podpatrzeć. Rezerwacja pokoju jest na mnie, dostaniesz jej numer. Jutro masz dzień wolny, później weekend, a od poniedziałku możesz zaczynać. Wszelkie niezbędne informacje również wyślę ci mailem. Wszystko jasne?
- Jak słońce.
Kilka minut później mężczyzna skończył nawijać o tym, jak bardzo jest mu wdzięczny, jak dumny jest z tego, że tak doskonale daje sobie radę. Doskonale wiedział, że mówi tak tylko, bo tak pasuje. W końcu Broduey odwalał właśnie dosyć ciężką robotę.
Rzucił telefon na łóżko, a sam położył się na nim. Wziął do ręki plik zdjęć.
Zaczął je przeglądać.
Były to fotografie młodej Francuzki, która na początku wydawała się być dobrą kandydatką na potencjalną modelkę. Spotkał ją w sklepie, gdzie pracowała jako ekspedientka. Zaproponował ją małą sesję. Jednak nie był zadowolony z efektu. Ta kobieta po prostu się do tego nie nadawała. Grzecznie jej to wytłumaczył, co ona przyjęła zadziwiająco spokojnie. Nie była sztuczna, wręcz przeciwnie - w miarę naturalna. Ale on nie szukał jej. Szukał kogoś innego. Kogoś wyjątkowego, o innej urodzie, delikatnej, a jednocześnie... stanowczej. Stanowcza uroda. Wariował. Ale właśnie o to chodziło. Dziewczyna - lub może mężczyzna, czy jakieś zwierzę, kto wie - miała mieć w sobie to coś, czego brakowało właśnie tej Francuze o wdzięcznym imieniu Caroline.
Mimowolnie, przed oczami stanął mu obraz dziewczyny, która wpadła do niego w ciągu jednego z ostatnich dni pobytu we Francji. Przypominał sobie jej zapłakane oczy, i zastanawiał się, co sprawiło, że te łzy jednak musiały się w nich pojawić. Nienawidził patrzyć na płaczące kobiety. Czuł się wtedy winny, że nie może nic zrobić. Czuł w sercu coś dziwnego. Ciężko było widzieć cierpienie płci pięknej. W końcu one zasłużyły na wszystko co najlepsze.
Argentyna. Był tam już kilka razy, ale niedługo. Spędzał tam tydzień, czasami dwa. Piękny kraj. Mimo, że w Buenos Aires nie był nigdy. Teraz jednak miał to szczęście, że jechał właśnie do stolicy Argentyny.
I dopiero po momencie dotarło do niego, że dziewczyna, którą spotkał tamtego dnia na ulicy, była Argentynką. Mówiła po hiszpańsku. Chociaż... mogła być Hiszpanką i mówić z latynoskim akcentem. Ale mogła równie dobrze pochodzić właśnie z Argentyny.
Miał głupią nadzieję, że gdzieś ją tam spotka. Ale... przecież Argentyna była wielka, ona nie musiała wcale mieszkać w Buenos Aires, a nawet jeśli tak, to... przecież ono też jest wielkie. A jeśli była Argentynką, ale wcale tam nie mieszkała? Może zamieszkiwała na stałe Włochy, Grecję, czy jeszcze jakiś inny kraj?
Zganił się w myślach za to, że myśli o kobiecie, której imienia nawet nie zna. I zapewne nie pozna, bo nigdy jej nie spotka.
Nie zdawał sobie chyba jednak sprawy, jak świat jest mały.


Wiem, że długo nie było rozdziału. Prawie dwa miesiące. Ale wiecie, miałam moment, że chciałam zrezygnować z tego bloga. Między innymi przez hejty, które pojawiły się pod poprzednim rozdziałem. No, ale zostawmy ten temat w spokoju.
Mam nadzieję, że wam się spodoba, pisany dzisiaj, na szybko, bo chciałam wstawić. Jakąś godzinę temu na drugim blogu pojawił się part o Bromili, na który serdecznie zapraszam :) I zapraszam też do komentowania. Zarówno tutaj, jak i tam.
Tym razem nie daję limitu komentarzy. Ale proszę was, postarajcie się. Pokażcie, że mam dla kogo pisać. Bardzo was o to proszę.
Kocham was <3