Oparł się o barierkę i spojrzał na nią uważnie. -
Którego palisz?
Wypuściła dym z ust i przetarła oczy ręką.
- Drugą paczkę.
- Bardzo śmieszne. Skąd ty je w ogóle masz?
Odwróciła się, oparła plecami o barierkę i zjechała
po niej na dół. Nie odpowiedziała. No prawda była taka, że
papierosów miała multum, a wszystkie pochowane gdzieś w szafkach z
ubraniami. Czasami po prostu lubiła sobie zapalić, szczególnie,
kiedy była zdenerwowana. Ostatnio robiła to, kiedy po wypadku
wszyscy zabraniali jej wsiąść na motor. Oczywiście, chyba wszyscy
by się cieszyli gdyby zachowała się tak samo po tym, co wydarzyło
się między nią a jej rodzicami w Paryżu. Ale ona nie wiedziała
co w nią wstąpiło. Nie miała pojęcia, kim stała się na te
kilkanaście minut, które chyba ktoś wyjął z jej życia - bo nic
nie pamiętała. Wiedziała tylko tyle, ile wyjawił jej Maximiliano,
zanim na nią nawrzeszczał i wyszedł z jej domu trzaskając
drzwiami. Na szczęście nie musiała zostawać sama; Leon był na
tyle dobry, że zaoferował, że zostanie z nią. W głębi duszy
była mu wdzięczna.
- To powiesz mi, co się stało? - spytał.
Spojrzała na niego, w tym samym momencie zakrztusiła
się dymem z papierosa. Odkaszlnęła i oparła głowę o barierkę.
Leon usiadł obok niej.
- Oni są nienormalni - szepnęła.
Nie odezwał się, czekał, aż kontynuuje swoją
wypowiedź. Zgasiła papierosa i zrzuciła go z balkonu na trawę.
- Nigdy nie dadzą mi spokoju - ciągnęła. - Zawsze
będą wytykać mi to, że nie jestem lekarzem, że interesuje mnie
zupełnie co innego. Chore ambicje zupełnie przesłoniły im
rzeczywisty świat. Leon... to nie są ludzie, których znałam.
Wychowały mnie zupełnie inne osoby. - Przymknęła oczy. Nie
płakała. Nie miała dlaczego płakać, to i tak by nic nie dało.
Chciała być silna, obiecała sobie, że nie wyleje już żadnej łzy
z ich powodu. Nie są tego warci. - Szkoła medyczna. W Paryżu.
Okłamali mnie. Powiedzieli, że zabierają mnie w wyjątkowe
miejsce, że na pewno mi się spodoba. Później nie chcieli mnie
stamtąd wypuścić, powiedzieli, że jeśli wyjdę, to już mogę
nie wracać, bo już nie będę ich córką.
Pokiwał powoli głową.
Rodzice Camili byli trochę porywczy, wybuchowi, fakt
faktem. Ale nie sądził, że mogliby zrobić coś takiego. Miał
świadomość, że najbardziej chcieli, aby ich córka została
znanym lekarzem, aby ratowała życia - tymczasem ona narażała
swoje własne - ale to chyba była już przesada. Nie zachowywali się
jak dorośli ludzie.
- I wyszłaś?
- Poszłam prosto do domu, spakowałam się. Spotkałam
ich przy drzwiach, namawiali mnie, żebym została, ale ja ich nie
słuchałam. Znalazłam lotnisko, kupiłam bilet na najbliższy
samolot i odleciałam stamtąd. - Zamilkła na moment. - Paryż już
zawsze będzie kojarzył mi się z jednym.
Chwycił ją za rękę. - Będzie dobrze.
Zaśmiała się ponuro.
- Nie, nic już nie będzie dobrze. Mam dość.
- Nie mów tak. - Przytulił ją do siebie. Nie zważał
na jej oddech cuchnący dymem z papierosów. - Jesteśmy przy tobie,
pomożemy ci.
- Za dużo mi pomagacie - odparła cicho wtulając się
w jego ramię.
- Od tego w końcu są przyjaciele.
Miał rację. Bo przyjaciel to taki ktoś, kto... kto
wprawdzie nie podniesie cię, kiedy upadniesz, ale będzie stał nad
tobą tak długo, i mówił tak motywujące słowa, że w końcu sam
się podźwigniesz. Ich trójka była na to żywym przykładem. Znali
się od dziecka, razem bawili się na podwórku w piaskownicy, razem
poszli do pierwszej klasy, razem skończyli podstawówkę, poszli do
gimnazjum, razem wkuwali do egzaminów, razem skończyli szkołę.
Wszystko robili razem. Wspólnie przechodzili przez burzliwy okres
dojrzewania, leczyli złamane serca, pożerali tony czekolady na
pocieszenie. To Leon i Maxi kryli ją przed rodzicami, kiedy
potajemnie chodziła na tor. To oni też na samym początku odradzali
jej ten niebezpieczny sport. Zawsze była tylko ich trójka.
Wciąż pamiętała dzień, kiedy - to była chyba
szósta klasa - rozwaliła lampę na korytarzu szkolnym. No, zrobiła
to specjalnie, taki durny zakład. Maximiliano mimo wściekłości
przyznał się do tego za nią, przez co miał później kilka
problemów. Ale to w końcu była przyjaźń.
- Ale dlaczego właśnie ja? - Odsunęła się od niego.
- Przecież ja nigdy nic złego nie zrobiłam, to jakaś kara? Dużo
bardziej wolałabym mieć rodziców takich jakich masz ty czy Maxi,
byłoby mi dużo łatwiej.
- Camila, rodziców sobie nie wybierasz. Masz dobry
kontakt ze swoimi rodzicami, nie tak jak my, powinnaś to docenić.
- Ale co ja mam doceniać? Im nigdy nic nie pasuje,
potrafią mnie tylko krytykować. Udają wzorowych rodziców, a to
czyste kłamstwo. Im zależy tylko na dobrej opinii, bo na czym
więcej? Nie będą się szczycić córką, która ogląda się tylko
za motocyklami.
Westchnął cicho.
- Wiem, że jest ci ciężko, ale musisz się z tym
pogodzić. Kiedyś wszystko się uspokoi, zobaczysz, będzie w
porządku.
Uśmiechnął się do niej pocieszająco, jednak nie
odwzajemniła tego. Dała się jednak ponownie przytulić. W
ramionach swojego przyjaciela wszystkie troski znikały, było
inaczej. Cieszyła się, że ma kogoś, z kim może porozmawiać,
komu może powiedzieć absolutnie wszystko. W końcu o to najbardziej
chodziło.
Przełączył kanał w telewizorze. Jakaś nudna
komedia. Przełączył kolejny. Durny teleturniej. Na kolejnym
programie dostał mdłości, kiedy zobaczył przytulająca się parę.
Denne romansidło.
Usłyszał dźwięk otwieranych drzwi. Rzucił okiem na
przybysza. Federico, oczywiście. Wszedł do jego domu, nie rzucając żadnego głupiego „cześć”. Od razu skierował się do
kuchni. Otworzył lodówkę. Po chwili zamknął ją nie znajdując
niczego wartego uwagi. Nastawił wodę na kawę. Kilka minut później
wkroczył dumnie do salonu, trzymając w ręku kubek parującego
napoju. Postawił go na stole i jak gdyby nigdy nic podszedł do
barku przy telewizorze. Wyciągnął ze środka paczkę cebulowych
czipsów.
- Tak, możesz - mruknął Meksykanin patrząc, jak jego
przyjaciel w błyskawicznym tempie pożera zawartość opakowania.
Spojrzał na niego.
- O, zapomniałem o tobie. Chcesz?
- Nie, dzięki. Ale kawę mogłeś mi zrobić.
- Trzeba było powiedzieć.
- Wybacz, że nie przewidziałem, że wparujesz do
mojego domu jak do baru samoobsługi.
- A bo to pierwszy raz?
No co jak co, ale rację to on miał. Nie byli
cywilizowanymi ludźmi, trzeba to przyznać. Wchodzili do swoich
domów jak do własnych, nie pukając, bez pozwolenia. Brali co
chcieli, jedli co im się żywnie podobało, wyjadali nawzajem swoje
zapasy. Nie widzieli w tym jednak nic dziwnego, robili tak od zawsze.
- Przynieś mi coś do picia, jak możesz. Głowa mi
pęka.
Spojrzał na niego uważnie. Zlustrował go wzrokiem od
góry do dołu, po czym podniósł się i ruszył do kuchni, aby
niedługim czasie wrócić z kubkiem kawy i tabletkami
przeciwbólowymi. Postawił to na ławie przed nim. - Pięć peso się
należy.
- Czipsy kosztowały sześć, więc nie marudź. Dzięki.
- Chwycił pigułki i połknął je. Upił łyka kawy. - Byłem u tej
dziewczyny.
- U jakiej dziewczyny?
- No u tej, co wtedy straciła przytomność. Wiesz
przecie... - Skrzywił się, kiedy ból przeszył mu czaszkę.
Federico zmarszczył czoło. - Aż tak? Kładź się na
tej kanapie.
Wstał chwiejnie z fotela i położył się na sofie,
Włoch za to usadowił się na jego poprzednim miejscu.
- Wiesz o kogo mi chodzi - ciągnął Marco. - Ta dziewczyna, z tej firmy, co przy mnie zemdlała. - Federico pokiwał
głową. - No i byłem u niej, chciałem zobaczyć jak się czuje.
Człowieku... od niej bił taki chłód, że chciało się po prostu
wyjść z tego pokoju i więcej tam nie wracać. Ale zostałem.
Powiedziała, że wszystko w porządku, chciałem wyjść,
zdenerwowała mnie. Była wredna. Ale zatrzymała mnie, przeprosiła,
powiedziała, że nie lubi o tym mówić, a jej zdrowie pozostawia
wiele do życzenia.
Chłopak wzruszył ramionami.
- Widocznie jest chora.
- No tak, a to przecież nic takiego - prychnął. - Co
mnie tam jakaś laska, przecież nawet jej nie znam, nie?
- Biorąc na logikę, to tak właśnie jest. Nie znasz
dziewczyny, nie wiesz nawet jak ma na imię.
- Kto powiedział, że nie wiem jak ma na imię? -
Federico spojrzał na niego wyczekująco. - Francesca. Chyba.
- A skąd ona jest?
Spojrzał na niego jak na idiotę. - Może miałem
jeszcze spytać ile ma rodzeństwa i jak nazywają się jej rodzice?
- Pytam, bo Francesca to włoskie imię. Mniejsza o to.
I co dalej?
- No wyszedłem stamtąd. Dziwna sprawa.
- Dlaczego dziwna? - zdziwił się.
- Ta dziewczyna była jakaś dziwna. Odniosłem
wrażenie, że się mnie bała, a przecież ja jej nic nie zrobiłem.
Federico prychnął.
- Chłopie, laski się ciebie boją...
- A weź ty mnie nawet nie denerwuj. To nie jest
śmieszne.
W odpowiedzi usłyszał tylko głębokie westchnięcie
swojego przyjaciela. Nic więcej.
Cóż, Federico zawsze był taki... inny. Dziewczyny
traktował jak przygodę na jedną noc, można powiedzieć, że ich
nie szanował. Marco znał jednak kilka wyjątków i w większości
były to dziewczyny pochodzenia również włoskiego, to zrozumiałe.
Wiedział, że Fede czuje jakiś taki respekt do wszystkich Włochów.
Inne kobiety nie znaczyły dla niego praktycznie nic. Był typem
badboya nie przejmującego
się opiniami innych.
No a Marco był jego zupełnym przeciwieństwem. Lubił
imprezy, ale nie tak częste i nie tak huczne jak jego przyjaciel. Do
płci pięknej miał ogromny szacunek - inaczej na pewno nie
interesowałby się tą całą Francescą - tego w końcu nauczyli go
jego rodzice i siostra. Julia powiedziała kiedyś... „To kobieta
cię urodziła, więc nie masz prawa żadnej sponiewierać.” Jakoś
wziął sobie te słowa do serca... bardzo do serca. Wiedział, że
to była prawda. Niestety nie wszyscy mężczyźni myśleli to samo.
- Ty wiesz więcej o kobietach niż ja - odezwał się.
- Czemu się tak zachowywała?
Włoch wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Laski są dziwne. Raz płaczą, a raz się
śmieją, za nimi nie nadążysz. Jak spotkasz tą całą Francescę
jutro na ulicy, to na bank rzuci ci się na szyję, wycałuje i powie
jak bardzo cię uwielbia za to, że uratowałeś jej życie. Myślisz,
że tak nie będzie? - dodał widząc jego wzrok.
- Jakoś nie jestem tego pewien.
- Zmień nastawienie człowieku, bo tak to żadnej sobie
nie znajdziesz.
- Powiedział Federico.
Chłopak prychnął.
Jeszcze przez kilka długich - bardzo długich - minut
sprzeczali się na temat „tej laski”. Federico, jak to on,
uważał, że przecież nic się nie stało, a Marco powinien się
cieszyć, że laski mdleją na jego widok, a później się go boją.
Normalka.
- Lepiej ci? - rzucil Federico spoglądając na swojego
przyjaciela.
Mężczyzna przejechał ręką po swoich włosach.
- Nie. Idę spać. - Odwrócił się w drugą stronę,
plecami do niego. - Jak będziesz wychodził, to nie zapomnij zamknąć
domu. Nie tak, jak ostatnio.
Zaśmiała się głośno. Odwróciła się, oceniając
swoje szanse na ucieczkę. Niestety, jakieś duże to one nie były.
- Skarbie, przecież doskonale wiesz, że i tak cię
złapię. A wtedy już ci nie odpuszczę.
Uśmiechnęła się i pokręciła przecząco głową.
- Jestem szybsza niż myślisz.
- W tych dziesięciocentymetrowych szpilkach?
Spojrzała na swoje buty. Rzeczywiście, te
krwistoczerwone obcasy, które kupiła zaledwie wczoraj, nie były
idealne do tak „ekstremalnego” wyczynu. Zrzuciła je więc z nóg,
tak, że przeleciały przez cały salon i zatrzymały się dopiero na
ścianie.
- Bez butów mam o wiele więcej szans - uśmiechnęła
się sprytnie.
- Tak myślisz?
Ruszył w jej kierunku. Wycofała się do tyłu. Oparła
się o szafkę.
- Chcesz mieć mnie na sumieniu?
- Oj Violu, nie przesadzaj. Ja się tylko odgrywam.
Stała przez chwilę i patrzyła na niego, po czym
odwróciła się i wybiegła z pokoju. W korytarzu prawie przewróciła
się, kiedy potknęła się o jakieś rzeczy leżące na podłodze.
Wbiegając do kuchni uderzyła ręką o futrynę, ale jakoś się tym
nie przejęła.
Po tym, jak przez kilka minut próbowała wybiec zza
stołu - udało jej się to dopiero wtedy, kiedy Lorenzo zdecydował
się przejść do niej pod blatem, co niestety nie wyszło, bo był
trochę za niski - opuściła kuchnię.
Pobiegła z powrotem do salonu.
Pech chciał, że nie zauważyła swoich własnych
szpilek leżących zaraz przy drzwiach i runęła jak długa na
ziemię.
Zanim zdążyła się pozbierać, ktoś przycisnął ją
z powrotem do podłogi.
- Widzisz, kochanie, mówiłem, że przede mną nie
uciekniesz - szepnął do jej ucha tak, że przeszły ją dreszcze.
Powstrzymała się od komentarza, że gdyby się nie
przewróciła, to w dalszym ciągu lataliby jak idioci po całym
mieszkaniu.
- I co teraz? - odparła cicho.
Zaśmiał się pod nosem.
- Wiesz, powiedziałaś, że jestem głupi. Za to należy
się najgorsza kara.
Uśmiechnęła się.
- Mam się bać?
Wsunął rękę pod jej sukienkę. - Powinnaś.
Odsunął zamek na jej plecach. Zarzuciła mu ręce na
kark i złączyła ich usta w gorącym pocałunku.
Najgorsze jednak było to, że już nie czuła przy tym
tego, co czuła jeszcze tak niedawno.
Musiała przyznać się sama przed sobą, że jej miłość
wygasała. I nie mogła nic na to poradzić. Lorenzo kochał ją, w
końcu powtarzał to każdego dnia. Problem w tym, że ona nie
chciała go okłamywać. Wiedziała, że go rani, bo w końcu nikt
nie chce być oszukiwany.
Bo z miłością to jest... tak dziwnie. Przez jakiś
czas jest i wszyscy są pewni, że to taka miłość wieczna i że
przetrwa ona wszystko tym bardziej, że narodziła się ona między
tak dojrzałymi, dorosłymi ludźmi. Ale po pewnym czasie ta
miłość... no powiedzmy, że już nie jest tak silna jak na
początku. Staje się mniejsza, mniejsza i mniejsza, aż w końcu
znika zupełnie.
Violetta jednak miała świadomość, że jeszcze trochę
będzie musiała się pomęczyć. Mimo wszystko, kochała Lorenzo.
- Kocham cię - przy swoim uchu znów usłyszała jego
głos.
Minęła chwila, zanim odpowiedziała.
- Wiem.
Ściągnął z jej ramion sukienkę. Zaczął składać
pocałunki na jej szyi. Chwyciła za brzeg jego koszulki. Pomogła mu
ją ściągnąć, po czym wczepiła ręce w jego włosy.
Usłyszała dźwięk otwieranych drzwi. Do salonu weszła
jej siostra.
- Macie cały dom, a rozwaliliście się na podłodze w
samym centrum. Oszczędźcie mi tego widoku.
Dziewczyna poderwała się do góry, jednocześnie
uderzając głową o głowę swojego chłopaka. Rzuciła mu koszulkę,
po czym sama naciągnęła na siebie sukienkę.
- Mogłaś zapukać - warknęła.
- Chyba jesteś chora jeśli myślisz, że będę pukać
do własnego domu. - Obserwowała jak Violetta i Lorenzo podnoszą
się z podłogi. - Jesteście obrzydliwi. Masz później wymyć te
płytki. A teraz przepraszam, idę się wyrzygać.
Odwróciła się na pięcie i wyszła z salonu
zostawiając ich samych. Poszła do łazienki.
Zamknęła drzwi, oparła się o nie plecami i zsunęła
po nich na dół. Ukryła twarz w dłoniach.
Zazdrościła jej. Zazdrościła Violce, i to tak
cholernie mocno. Dlaczego mogła pieprzyć się ze swoim chłopakiem
na podłodze w salonie, a ona nigdy nawet nie była na randce?
Dlaczego świat był taki niesprawiedliwy? Dlaczego to musiało
spotkać akurat ją?
Tak bardzo chciała, żeby ktoś ją pokochał. Chciała
poczuć, że jest ważna, i że znaczy cokolwiek. Mieć świadomość,
że jest dla kogoś całym światem.
Ale los nie był tak łaskawy. Widocznie w poprzednim
życiu czymś zawiniła... skoro teraz musi przechodzić przez takie
coś.
Nie zorientowała się nawet, kiedy jej ręka sama
powędrowała do szafki obok niej... a w jej dłoni znalazły się
ostre żyletki, które po chwili rozcięły delikatną skórę na jej
nadgarstku.
Zjawiam się z rozdziałem dziewiętnastym, po dość dużej przerwie. Mam nadzieję, że spodoba wam się on, bo... miałam pewne problemy z jego napisaniem, sama nie wiem czemu :P Chyba bardziej skupiłam się na moim parcie. No, ale rozdział jest, a ja nie mam w sumie nic do dodania. Godzina... no jest jaka jest, jutro wprawdzie nie idę do szkoły, ale muszę wstać wcześniej ;/ A więc zapraszam do czytania! ;)) Nie mam pojęcia kiedy pojawi się kolejny rozdział, będę się starała jak najszybciej :) Tymczasem...
17 KOMENTARZY - ROZDZIAŁ 20