czwartek, 11 grudnia 2014

Rozdział dwudziesty

- Natalia, wyłaź z łazienki! - Walnęła pięścią w drzwi. - Muszę wyjść, rozumiesz, czy nie?
Dziewczyna zakręciła wodę. - Nie obchodzi mnie to, umyj się w zlewie.
Usiadła na podłodze i oparła głowę o ścianę. Tak, była wredna. I to bardzo. Specjalnie zajęła Violettcie łazienkę. Wiedziała, że jej siostra musi gdzieś pilnie wyjść. Nie wiedziała gdzie - na pewno do tego całego Lorenzo. Ale, jakby jej się zdawało, że wspominała coś o rozmowie kwalifikacyjnej... trudno, ludzie żyją bez łazienek i mają pracę, ona też sobie poradzi.
- Natalia! - Uderzyła jeszcze raz. - To, że jesteś zła, wcale nie znaczy, że przez ciebie mam się spóźnić!
- Jeśli masz jakiś problem ze sobą, to już nie moja sprawa. A jak tak bardzo się śpieszysz, to nie stój pod tymi drzwiami, bo i tak ci nie otworzę, tracisz tylko czas.
- Zachowujesz się jak dziecko.
- Być może, ale wcale nie gorzej od ciebie. Przypominam, czas płynie.
Zdenerwowana Violetta krzyknęła głośno i jeszcze raz kopnęła w drzwi. Czuła łzy wściekłości i bezradności zbierające się w jej oczach.
Kochała swoją siostrę, i to bardzo, ale nie rozumiała jej zachowania. Przecież nigdy nie zrobiła nic, aby ją skrzywdzić, nigdy nawet o tym nie pomyślała. Ale Natalia jakby się zaparła, nie chciała rozmawiac, nie chciała wyjaśnić, dlaczego tak bardzo jej nienawidzi. Bo Violetta czuła tą nienawiść, która rosła, mimo jej starań, aby wszystko naprawić.
Ostatnimi dniami Natalia stała się jeszcze bardziej zamknięta w sobie. Zresztą, było to chyba zaraz po tym, jak nakryła ją i Lorenzo na podłodze, w salonie. Ale przecież to nie była jej wina, jej siostry miało nie być w domu, poza tym, czy robiła coś zakazanego? Oczywiście, że nie, była już dorosła i mogła robić ze swoim chłopakiem co tylko chciała. To nie była sprawa Naty.
W pewnym momencie drzwi otworzyły się, a brunetka wyszła ze środka. Spojrzała na nią jak na idiotkę.
- Poryczałaś się? - zapytała, niby obojętnym tonem, choć w jej głosie dało się słyszeć zaniepokojenie. - Nie przesadzaj. Już przestałaś się śpieszyć na spotkanie ze swoim lovelaskiem?
Violetta spojrzała na nią gniewnie.
- Nie wychodzę z Lorenzo, dla twojej wiadomości. I nie poryczałam się, po prostu coś wpadło mi do oka. Zresztą, po co ja się przed tobą tłumaczę? Przesuń się, bo zaraz naprawdę się spóźnię.
Przecisnęła się obok niej, przy okazji trącając ją ramieniem.
Chciała dobrze. Dziś była ta długo wyczekiwana środa, urodziny Natalii. Planowała wyjść na miasto, od razu po pracy, żeby zdążyć przed zamknięciem sklepów, ale oczywiście jej siostra musiała zrobić jej na złość. Szkoda tylko, że nie miała pojęcia, że to właśnie dla niej się tak śpieszy. Smutne, ale prawdziwe.
Stojąc przed lustrem, w pośpiechu nakładała na twarz podkład, który powinien ukryć wory pod jej oczami.
W tym samym czasie, na przedpokoju, Natalia również wpatrywała się w lustro. Stała w bezruchu. Przyglądała się swoim tłustym włosom, które myła ostatnio jakieś cztery dni temu. Nie przejmowała się swoim wyglądem, nie miała dla kogo, a dla siebie... powiedzmy, że ją nie obchodziło to, czy ma jasne, czy ciemne brwi, czy nie skleiły jej się rzęsy lub zmazały usta. Dopóki jej twarz nie pokazywała oznak zupełnego zmęczenia życiem i problemami, które widziała tylko ona, dopóty było dobrze.
Usłyszała dzwonek do drzwi. Jęknęła głośno - nienawidziła tego. Nie miała ochoty oglądać innych ludzi. Była odludkiem. Taka prawda. Odgarnęła włosy na jedną stronę i powolnym krokiem ruszyła w kierunku drzwi.
- W czym mogę pomóc? - mruknęła, otwierając je.
Za progiem stał średniego wzrostu chłopak. Ubrany był w niebieski dres, w ręce trzymał garść ulotek. Uśmiechał się.
- Dzień dobry - przywitał się. - Chciałem poinformować panią o przesłuchaniach do szkoły tanecznej Tu tambien. Zapraszamy wszystkich do osiemnastego roku życia.
Wyciągnął do niej rękę z ulotką.
- Niestety, mam więcej niż osiemnaście lat - odparła sucho. Denerwowali ją tacy ludzie. Jakby ona nie miała nic innego do roboty, prócz tańca. No, w sumie, to naprawdę nie miała.
Chłopak nie przestawał się uśmiechać.
- To może ma pani jakiegoś młodszego kolegę lub zna pani kogoś, kto chciałby wziąć udział w castingu? Do naszej szkoły można zgłaszać dzieci już od czterech lat, mamy specjalne gru...
- Szanowny panie - przerwała mu zdenerwowana. - Nie znam nikogo, kto chciałby marnować czas na jakieś głupie tańce, nie interesuje mnie to, czy to jasne?
Mężczyzna spojrzał na nią uważnie. - Oczywiście, rozumiem. Mogłaby pani jednak być trochę bardziej uprzejma.
- Mógłby pan nie zawracać mi głowy - odburknęła.
Zatrzymał na niej wzrok trochę dłużej i zmrużył oczy. - Czy ja pani już gdzieś nie widziałem?
- Mieszkamy w jednym mieście, jakby nie było.
- Mówię poważnie. Czy to nie pani pytała mnie jakieś dwa tygodnie o drogę do sklepu?
Przyjrzała mu się uważnie.
Całkiem możliwe. Z tego, co pamiętała jednak, wtedy miał on na głowie jeszcze taką bardzo jaskrawą czapkę. Nakrycie głowy bardzo zmienia wygląd.
- Może i tak. Co w związku z tym?
- Ależ nic. Po prostu wtedy wydawała się pani dużo bardziej sympatyczna.
Zacisnęła zęby. - To wszystko?
- Oczywiście. Do widzenia.
- Do widzenia.
Zamknęła drzwi, nawet nie czekając, aż odejdzie. Prychnęła ze złością.
Szczęśliwi ludzie irytowali ją, choć to było głupie. Nie rozumiała, dlaczego oni chodzą po ulicach tego Buenos tacy uśmiechnięci, a ona każdego dnia przeżywa duchową katorgę. Już od dziecka. Do dziś.

Ja: Wytłumaczysz mi, jak można o godzinie 22 siedzieć w robocie?
Debil: Nie narzekam na swoją pracę, jakbyś nie wiedziała.
Ja: Normalni ludzie wymyślają coś, żeby wyjść przed czasem, a ty siedzisz tam z własnej woli trzy godziny po skończeniu zajęć.
Debil: Nie chce mi się wracać do domu, daj już spokój.
Debil: Camila
Debil: Cami
Debil: Jesteś tam?
Debil: Camila, odezwij się, do cholery!
Ja: No jestem, spokojnie
Debil: Gdzie byłaś?
Ja: Nigdzie, siedziałam tu cały czas.
Debil: To czemu nie odpisywałaś?
Ja: Głowa mnie boli.
Debil: Jak co miesiąc?
Ja: Nie żartuj sobie.
Debil: Nie mam racji?
Ja: Nie mam okresu, jeśli o to ci chodzi. Po prostu boli mnie głowa.
Debil: Od czego?
Ja: Maxi, nie zadawaj głupich pytań, nie mogę myśleć.
Debil: Weź jakąś tabletkę.
Ja: Nie mam żadnej, idioto, przeszukałam już wszystkie szafki.
Debil: Za pięć minut się zbieram, podjadę do apteki czy gdzieś, kupię i podrzucę ci.
Ja: Jesteś moim bogiem.
Debil: Spójrz na swoją wcześniejszą wiadomość. Nazwałaś mnie idiotą.
Ja: Jesteś dwa w jednym, tylko ty tak umiesz.
Debil: Jak boli cię głowa, to nie siedź na tym komputerze, bo od tego boli bardziej, tylko połóż się i czekaj.
Ja: Dobra, dobra.
Debil: Dziesięć minut.
Ja: Poczekaj!
Debil: Na co?
Ja: Weź jakieś lepsze te tabletki i najlepiej dwa opakowania. Jakieś mocne przeciwbólowe.
Debil: Źle się czujesz?
Ja: Po prostu kup te tabletki, nie martw się, oddam ci za nie.
Debil: Czy myślisz, że ja w tym momencie przejmuję się kasą?
Ja: Nic nie myślę, nie mogę myśleć. Błagam, pośpiesz się.
Debil: Już wychodzę, a ty w tym momencie wyłączaj ten komputer.

Nie odpisała mu już. Zamknęła laptopa, nawet go nie wyłączając. Westchnęła głośno i położyła się na sofie, przyciskając rękę do czoła.
Głowa pulsowała jej okropnym bólem. Czuła również, jakby jakieś szpilki wbijały jej się w brzuch. Zaniosła się głośnym kaszlem, co jeszcze bardziej spotęgowało ból jej głowy.
Kiedy dziesięć minut później rozległo się pukanie do drzwi, z trudem podniosła się z kanapy. Stanęła na nogi i wolnym krokiem ruszyła do wiatrołapu.
- No idę już, idę! - zawołała, kiedy walenie powtórzyło się.
Przekręciła klucz w zamku i nacisnęła klamkę. Nie obdarzając wchodzącego do środka Maxiego ani jednym spojrzeniem, wycofała się z powrotem do salonu.
- Co się dzieje? - spytał, wchodząc do pomieszczenia i mierząc ją uważnie wzrokiem.
- Źle się czuję - mruknęła zakrywając twarz poduszką.
Podszedł do niej i ukucnął obok. Przyłożył jej rękę do czoła. - Ale nie masz gorączki. Mówiłem ci, żebyś się ubierała, jak wychodzisz o godzinie dziesiątej wieczorem z toru, ale ty oczywiście wiesz lepiej.
- Daj spokój.
- Taka prawda. - Wyciągnął z kieszeni pudełko tabletek. Wyjął jedną ze środka. - Trzymaj.
Podniosła się na łokciu i wzięła ją od niego. Połknęła ją, i ponownie opadła na poduszki.
- Pójdę chyba się położyć - odezwała się po chwili. - Zostajesz?
- Skończę remixować podkłady na zajęcia i się zbieram. Idź do łóżka, zamknę później dom.
Pomógł jej wstać. Jeszcze raz sprawdził, czy na pewno nie ma gorączki.
Poszła na górę. Weszła do swojej sypialni i dosłownie rzuciła się na swoje łóżko. Naciągnęła kołdrę na głowę, a po chwili zasnęła, mimo tego okropnego, a zarazem dziwnego bólu, który ogarniał dosłownie całe jej ciało.
Na dole, całkiem niedługo później, ciemny salon rozświetlał obraz telewizora stojącego pod ścianą. I ekran komputera. Wpatrywał się w niego ze znudzeniem, mając już po dziurki w nosie widoku programu do przerabiania muzyki i jej dźwięku, który docierał do jego uszu.
Oparł głowę o rękę i westchnął głęboko.
Martwił się o swoją przyjaciółkę. Martwił się o Camilę. Ta dziewczyna w ostatnich dniach dużo przeszła... naprawdę dużo. Podziwiał ją, że jeszcze się trzymała, ale było z nią coraz gorzej. Zarówno w sensie psychicznym, jak i fizycznym. W środku stawała się coraz słabsza, coraz częściej miewała chwile załamania. Z zewnątrz również było z nią bardzo źle. Camila zawsze często chorowała, od dziecka, ale w ostatnim czasie coraz bardziej się to nasiliło. Tak samo jak teraz - uporczywy, cholernie mocny ból głowy rozpierał jej czaszkę, a ona nie mogła zrobić nic prócz zażycia jakichś beznadziejnych tabletek przeciwbólowych. Specjalnie dla niej wziął sobie wolne w pracy na kolejny dzień; chciał być przy niej. Cóż, była jego małą księżniczką i chciał dla niej jak najlepiej, a przecież nie mógł zostawić jej samej w takim stanie.
Jego głębokie rozmyślania przerwał krzyk. Krzyk tak głośny i przerażający, że na moment serce mu stanęło, po momencie jednak odzyskał władzę na sobą, zerwał się z kanapy i pognał po schodach na górę.
Wpadł do jej pokoju. Leżała na łóżku; spała. Musiało śnić się coś naprawdę koszmarnego, skoro wrzeszczała przez sen. Rzucała się w pościeli, włosy poplątały jej się, jej twarz była blada jak nigdy wcześniej.
Podbiegł do niej i usiadł na skraju jej posłania. Chwycił ją za ramiona i podniósł ją do góry. Próbował ją obudzić, chciał, aby przestała krzyczeć. Klepał ją lekko po policzkach, wiedząc, że to zawsze pomagało - tym razem jednak pozostawało bez odzewu. Przyłożył rękę do jej czoła, cofnął ją jednak natychmiast; jakby się poparzył. Była rozpalona, jak jeszcze nigdy. Otarł jej pot z twarzy, jednocześnie chwytając leżący obok łóżka elektroniczny termometr teraz to jego przykładając do jej czoła.
Zdrętwiał, kiedy zobaczył trzy cyfry na wyświetlaczu. 39,9.
Podniosła gwałtownie powieki, zachłysnęła się powietrzem. Próbował ją uspokoić, mówił do niej, ale ona nie reagowała, jakby w ogóle nie było z nią kontaktu. Jej ciemnobrązowe oczy teraz nie wyrażały kompletnie nic, widział tylko pustkę.
Nie zastanawiał się długo. Chwycił ją na ręce i jak najszybciej zbiegł na dół, złapał do ręki kluczyki od samochodu, telefon i wybiegł z domu.
Położył ją na tylnym siedzeniu samochodu modląc się, by nic się jej nie stało. Przekonywał siebie, że nie takie gorączki ludzie mieli, i przecież nadal żyją. Ale Camila była najważniejsza, teraz chodziło o nią.
Droga do szpitala dłużyła się niemiłosiernie i w pewnym momencie zaczął żałować, że nie zadzwonił po karetkę - na pewno przyjechaliby szybciej.
Kiedy w końcu zatrzymał się na parkingu przed budynkiem szpitala, serce omal nie wyskoczyło mu z piersi. Wysiadł z samochodu, trzasnął drzwiczkami i otworzył te od strony Camili. Wyciągnął ją ze środka.
Oczy miała przymknięte, usta lekko otwarte, a z czoła spływał jej pot. Ubrana była tylko w krótkie spodenki i jaskrawozieloną, dużą koszulkę sięgającą jej do połowy ud, a w rękach do łokci. Powietrze było chłodne, Maxi w pierwszym momencie wystraszył się, że może się przeziębić, po chwili jednak biegł już jak szalony w stronę wejścia do szpitala.
O tej porze był on praktycznie pusty. Wbiegł na izbę przyjęć. Recepcjonistka stojąca za ladą spojrzała od razu na niego, po chwili stała już obok. Ktoś zawołał lekarza, zjawił się po chwili. Pielęgniarki przywiozły łóżko, kazali mu ją na nim położyć. Zrobił to, choć tak naprawdę wolał jej nie wypuszczać ze swoich ramion, ale wiedział, że oni jej pomogą, że nie będzie tak bardzo cierpieć.

- Samolot do Argentyny startuje jutro o dziesiątej rano, na odprawie musisz być dwie godziny wcześniej. Jeśli nie masz dojazdu na lotnisko, to, na obrzeżach Paryża, to powiedz, załatwię ci coś.
- W porządku, poradzę sobie - odparł.
- Wyślę ci e - mailem adres hotelu, w którym się zatrzymasz, to praktycznie centrum Buenos Aires, niedaleko całkiem niezłej agencji fotograficznej, będziesz mógł ich trochę podpatrzeć. Rezerwacja pokoju jest na mnie, dostaniesz jej numer. Jutro masz dzień wolny, później weekend, a od poniedziałku możesz zaczynać. Wszelkie niezbędne informacje również wyślę ci mailem. Wszystko jasne?
- Jak słońce.
Kilka minut później mężczyzna skończył nawijać o tym, jak bardzo jest mu wdzięczny, jak dumny jest z tego, że tak doskonale daje sobie radę. Doskonale wiedział, że mówi tak tylko, bo tak pasuje. W końcu Broduey odwalał właśnie dosyć ciężką robotę.
Rzucił telefon na łóżko, a sam położył się na nim. Wziął do ręki plik zdjęć.
Zaczął je przeglądać.
Były to fotografie młodej Francuzki, która na początku wydawała się być dobrą kandydatką na potencjalną modelkę. Spotkał ją w sklepie, gdzie pracowała jako ekspedientka. Zaproponował ją małą sesję. Jednak nie był zadowolony z efektu. Ta kobieta po prostu się do tego nie nadawała. Grzecznie jej to wytłumaczył, co ona przyjęła zadziwiająco spokojnie. Nie była sztuczna, wręcz przeciwnie - w miarę naturalna. Ale on nie szukał jej. Szukał kogoś innego. Kogoś wyjątkowego, o innej urodzie, delikatnej, a jednocześnie... stanowczej. Stanowcza uroda. Wariował. Ale właśnie o to chodziło. Dziewczyna - lub może mężczyzna, czy jakieś zwierzę, kto wie - miała mieć w sobie to coś, czego brakowało właśnie tej Francuze o wdzięcznym imieniu Caroline.
Mimowolnie, przed oczami stanął mu obraz dziewczyny, która wpadła do niego w ciągu jednego z ostatnich dni pobytu we Francji. Przypominał sobie jej zapłakane oczy, i zastanawiał się, co sprawiło, że te łzy jednak musiały się w nich pojawić. Nienawidził patrzyć na płaczące kobiety. Czuł się wtedy winny, że nie może nic zrobić. Czuł w sercu coś dziwnego. Ciężko było widzieć cierpienie płci pięknej. W końcu one zasłużyły na wszystko co najlepsze.
Argentyna. Był tam już kilka razy, ale niedługo. Spędzał tam tydzień, czasami dwa. Piękny kraj. Mimo, że w Buenos Aires nie był nigdy. Teraz jednak miał to szczęście, że jechał właśnie do stolicy Argentyny.
I dopiero po momencie dotarło do niego, że dziewczyna, którą spotkał tamtego dnia na ulicy, była Argentynką. Mówiła po hiszpańsku. Chociaż... mogła być Hiszpanką i mówić z latynoskim akcentem. Ale mogła równie dobrze pochodzić właśnie z Argentyny.
Miał głupią nadzieję, że gdzieś ją tam spotka. Ale... przecież Argentyna była wielka, ona nie musiała wcale mieszkać w Buenos Aires, a nawet jeśli tak, to... przecież ono też jest wielkie. A jeśli była Argentynką, ale wcale tam nie mieszkała? Może zamieszkiwała na stałe Włochy, Grecję, czy jeszcze jakiś inny kraj?
Zganił się w myślach za to, że myśli o kobiecie, której imienia nawet nie zna. I zapewne nie pozna, bo nigdy jej nie spotka.
Nie zdawał sobie chyba jednak sprawy, jak świat jest mały.


Wiem, że długo nie było rozdziału. Prawie dwa miesiące. Ale wiecie, miałam moment, że chciałam zrezygnować z tego bloga. Między innymi przez hejty, które pojawiły się pod poprzednim rozdziałem. No, ale zostawmy ten temat w spokoju.
Mam nadzieję, że wam się spodoba, pisany dzisiaj, na szybko, bo chciałam wstawić. Jakąś godzinę temu na drugim blogu pojawił się part o Bromili, na który serdecznie zapraszam :) I zapraszam też do komentowania. Zarówno tutaj, jak i tam.
Tym razem nie daję limitu komentarzy. Ale proszę was, postarajcie się. Pokażcie, że mam dla kogo pisać. Bardzo was o to proszę.
Kocham was <3

poniedziałek, 13 października 2014

Rozdział dziewiętnasty

Oparł się o barierkę i spojrzał na nią uważnie. - Którego palisz?
Wypuściła dym z ust i przetarła oczy ręką.
- Drugą paczkę.
- Bardzo śmieszne. Skąd ty je w ogóle masz?
Odwróciła się, oparła plecami o barierkę i zjechała po niej na dół. Nie odpowiedziała. No prawda była taka, że papierosów miała multum, a wszystkie pochowane gdzieś w szafkach z ubraniami. Czasami po prostu lubiła sobie zapalić, szczególnie, kiedy była zdenerwowana. Ostatnio robiła to, kiedy po wypadku wszyscy zabraniali jej wsiąść na motor. Oczywiście, chyba wszyscy by się cieszyli gdyby zachowała się tak samo po tym, co wydarzyło się między nią a jej rodzicami w Paryżu. Ale ona nie wiedziała co w nią wstąpiło. Nie miała pojęcia, kim stała się na te kilkanaście minut, które chyba ktoś wyjął z jej życia - bo nic nie pamiętała. Wiedziała tylko tyle, ile wyjawił jej Maximiliano, zanim na nią nawrzeszczał i wyszedł z jej domu trzaskając drzwiami. Na szczęście nie musiała zostawać sama; Leon był na tyle dobry, że zaoferował, że zostanie z nią. W głębi duszy była mu wdzięczna.
- To powiesz mi, co się stało? - spytał.
Spojrzała na niego, w tym samym momencie zakrztusiła się dymem z papierosa. Odkaszlnęła i oparła głowę o barierkę. Leon usiadł obok niej.
- Oni są nienormalni - szepnęła.
Nie odezwał się, czekał, aż kontynuuje swoją wypowiedź. Zgasiła papierosa i zrzuciła go z balkonu na trawę.
- Nigdy nie dadzą mi spokoju - ciągnęła. - Zawsze będą wytykać mi to, że nie jestem lekarzem, że interesuje mnie zupełnie co innego. Chore ambicje zupełnie przesłoniły im rzeczywisty świat. Leon... to nie są ludzie, których znałam. Wychowały mnie zupełnie inne osoby. - Przymknęła oczy. Nie płakała. Nie miała dlaczego płakać, to i tak by nic nie dało. Chciała być silna, obiecała sobie, że nie wyleje już żadnej łzy z ich powodu. Nie są tego warci. - Szkoła medyczna. W Paryżu. Okłamali mnie. Powiedzieli, że zabierają mnie w wyjątkowe miejsce, że na pewno mi się spodoba. Później nie chcieli mnie stamtąd wypuścić, powiedzieli, że jeśli wyjdę, to już mogę nie wracać, bo już nie będę ich córką.
Pokiwał powoli głową.
Rodzice Camili byli trochę porywczy, wybuchowi, fakt faktem. Ale nie sądził, że mogliby zrobić coś takiego. Miał świadomość, że najbardziej chcieli, aby ich córka została znanym lekarzem, aby ratowała życia - tymczasem ona narażała swoje własne - ale to chyba była już przesada. Nie zachowywali się jak dorośli ludzie.
- I wyszłaś?
- Poszłam prosto do domu, spakowałam się. Spotkałam ich przy drzwiach, namawiali mnie, żebym została, ale ja ich nie słuchałam. Znalazłam lotnisko, kupiłam bilet na najbliższy samolot i odleciałam stamtąd. - Zamilkła na moment. - Paryż już zawsze będzie kojarzył mi się z jednym.
Chwycił ją za rękę. - Będzie dobrze.
Zaśmiała się ponuro.
- Nie, nic już nie będzie dobrze. Mam dość.
- Nie mów tak. - Przytulił ją do siebie. Nie zważał na jej oddech cuchnący dymem z papierosów. - Jesteśmy przy tobie, pomożemy ci.
- Za dużo mi pomagacie - odparła cicho wtulając się w jego ramię.
- Od tego w końcu są przyjaciele.
Miał rację. Bo przyjaciel to taki ktoś, kto... kto wprawdzie nie podniesie cię, kiedy upadniesz, ale będzie stał nad tobą tak długo, i mówił tak motywujące słowa, że w końcu sam się podźwigniesz. Ich trójka była na to żywym przykładem. Znali się od dziecka, razem bawili się na podwórku w piaskownicy, razem poszli do pierwszej klasy, razem skończyli podstawówkę, poszli do gimnazjum, razem wkuwali do egzaminów, razem skończyli szkołę. Wszystko robili razem. Wspólnie przechodzili przez burzliwy okres dojrzewania, leczyli złamane serca, pożerali tony czekolady na pocieszenie. To Leon i Maxi kryli ją przed rodzicami, kiedy potajemnie chodziła na tor. To oni też na samym początku odradzali jej ten niebezpieczny sport. Zawsze była tylko ich trójka.
Wciąż pamiętała dzień, kiedy - to była chyba szósta klasa - rozwaliła lampę na korytarzu szkolnym. No, zrobiła to specjalnie, taki durny zakład. Maximiliano mimo wściekłości przyznał się do tego za nią, przez co miał później kilka problemów. Ale to w końcu była przyjaźń.
- Ale dlaczego właśnie ja? - Odsunęła się od niego. - Przecież ja nigdy nic złego nie zrobiłam, to jakaś kara? Dużo bardziej wolałabym mieć rodziców takich jakich masz ty czy Maxi, byłoby mi dużo łatwiej.
- Camila, rodziców sobie nie wybierasz. Masz dobry kontakt ze swoimi rodzicami, nie tak jak my, powinnaś to docenić.
- Ale co ja mam doceniać? Im nigdy nic nie pasuje, potrafią mnie tylko krytykować. Udają wzorowych rodziców, a to czyste kłamstwo. Im zależy tylko na dobrej opinii, bo na czym więcej? Nie będą się szczycić córką, która ogląda się tylko za motocyklami.
Westchnął cicho.
- Wiem, że jest ci ciężko, ale musisz się z tym pogodzić. Kiedyś wszystko się uspokoi, zobaczysz, będzie w porządku.
Uśmiechnął się do niej pocieszająco, jednak nie odwzajemniła tego. Dała się jednak ponownie przytulić. W ramionach swojego przyjaciela wszystkie troski znikały, było inaczej. Cieszyła się, że ma kogoś, z kim może porozmawiać, komu może powiedzieć absolutnie wszystko. W końcu o to najbardziej chodziło.

Przełączył kanał w telewizorze. Jakaś nudna komedia. Przełączył kolejny. Durny teleturniej. Na kolejnym programie dostał mdłości, kiedy zobaczył przytulająca się parę. Denne romansidło.
Usłyszał dźwięk otwieranych drzwi. Rzucił okiem na przybysza. Federico, oczywiście. Wszedł do jego domu, nie rzucając żadnego głupiego „cześć”. Od razu skierował się do kuchni. Otworzył lodówkę. Po chwili zamknął ją nie znajdując niczego wartego uwagi. Nastawił wodę na kawę. Kilka minut później wkroczył dumnie do salonu, trzymając w ręku kubek parującego napoju. Postawił go na stole i jak gdyby nigdy nic podszedł do barku przy telewizorze. Wyciągnął ze środka paczkę cebulowych czipsów.
- Tak, możesz - mruknął Meksykanin patrząc, jak jego przyjaciel w błyskawicznym tempie pożera zawartość opakowania.
Spojrzał na niego.
- O, zapomniałem o tobie. Chcesz?
- Nie, dzięki. Ale kawę mogłeś mi zrobić.
- Trzeba było powiedzieć.
- Wybacz, że nie przewidziałem, że wparujesz do mojego domu jak do baru samoobsługi.
- A bo to pierwszy raz?
No co jak co, ale rację to on miał. Nie byli cywilizowanymi ludźmi, trzeba to przyznać. Wchodzili do swoich domów jak do własnych, nie pukając, bez pozwolenia. Brali co chcieli, jedli co im się żywnie podobało, wyjadali nawzajem swoje zapasy. Nie widzieli w tym jednak nic dziwnego, robili tak od zawsze.
- Przynieś mi coś do picia, jak możesz. Głowa mi pęka.
Spojrzał na niego uważnie. Zlustrował go wzrokiem od góry do dołu, po czym podniósł się i ruszył do kuchni, aby niedługim czasie wrócić z kubkiem kawy i tabletkami przeciwbólowymi. Postawił to na ławie przed nim. - Pięć peso się należy.
- Czipsy kosztowały sześć, więc nie marudź. Dzięki. - Chwycił pigułki i połknął je. Upił łyka kawy. - Byłem u tej dziewczyny.
- U jakiej dziewczyny?
- No u tej, co wtedy straciła przytomność. Wiesz przecie... - Skrzywił się, kiedy ból przeszył mu czaszkę.
Federico zmarszczył czoło. - Aż tak? Kładź się na tej kanapie.
Wstał chwiejnie z fotela i położył się na sofie, Włoch za to usadowił się na jego poprzednim miejscu.
- Wiesz o kogo mi chodzi - ciągnął Marco. - Ta dziewczyna, z tej firmy, co przy mnie zemdlała. - Federico pokiwał głową. - No i byłem u niej, chciałem zobaczyć jak się czuje. Człowieku... od niej bił taki chłód, że chciało się po prostu wyjść z tego pokoju i więcej tam nie wracać. Ale zostałem. Powiedziała, że wszystko w porządku, chciałem wyjść, zdenerwowała mnie. Była wredna. Ale zatrzymała mnie, przeprosiła, powiedziała, że nie lubi o tym mówić, a jej zdrowie pozostawia wiele do życzenia.
Chłopak wzruszył ramionami.
- Widocznie jest chora.
- No tak, a to przecież nic takiego - prychnął. - Co mnie tam jakaś laska, przecież nawet jej nie znam, nie?
- Biorąc na logikę, to tak właśnie jest. Nie znasz dziewczyny, nie wiesz nawet jak ma na imię.
- Kto powiedział, że nie wiem jak ma na imię? - Federico spojrzał na niego wyczekująco. - Francesca. Chyba.
- A skąd ona jest?
Spojrzał na niego jak na idiotę. - Może miałem jeszcze spytać ile ma rodzeństwa i jak nazywają się jej rodzice?
- Pytam, bo Francesca to włoskie imię. Mniejsza o to. I co dalej?
- No wyszedłem stamtąd. Dziwna sprawa.
- Dlaczego dziwna? - zdziwił się.
- Ta dziewczyna była jakaś dziwna. Odniosłem wrażenie, że się mnie bała, a przecież ja jej nic nie zrobiłem.
Federico prychnął.
- Chłopie, laski się ciebie boją...
- A weź ty mnie nawet nie denerwuj. To nie jest śmieszne.
W odpowiedzi usłyszał tylko głębokie westchnięcie swojego przyjaciela. Nic więcej.
Cóż, Federico zawsze był taki... inny. Dziewczyny traktował jak przygodę na jedną noc, można powiedzieć, że ich nie szanował. Marco znał jednak kilka wyjątków i w większości były to dziewczyny pochodzenia również włoskiego, to zrozumiałe. Wiedział, że Fede czuje jakiś taki respekt do wszystkich Włochów. Inne kobiety nie znaczyły dla niego praktycznie nic. Był typem badboya nie przejmującego się opiniami innych.
No a Marco był jego zupełnym przeciwieństwem. Lubił imprezy, ale nie tak częste i nie tak huczne jak jego przyjaciel. Do płci pięknej miał ogromny szacunek - inaczej na pewno nie interesowałby się tą całą Francescą - tego w końcu nauczyli go jego rodzice i siostra. Julia powiedziała kiedyś... „To kobieta cię urodziła, więc nie masz prawa żadnej sponiewierać.” Jakoś wziął sobie te słowa do serca... bardzo do serca. Wiedział, że to była prawda. Niestety nie wszyscy mężczyźni myśleli to samo.
- Ty wiesz więcej o kobietach niż ja - odezwał się. - Czemu się tak zachowywała?
Włoch wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Laski są dziwne. Raz płaczą, a raz się śmieją, za nimi nie nadążysz. Jak spotkasz tą całą Francescę jutro na ulicy, to na bank rzuci ci się na szyję, wycałuje i powie jak bardzo cię uwielbia za to, że uratowałeś jej życie. Myślisz, że tak nie będzie? - dodał widząc jego wzrok.
- Jakoś nie jestem tego pewien.
- Zmień nastawienie człowieku, bo tak to żadnej sobie nie znajdziesz.
- Powiedział Federico.
Chłopak prychnął.
Jeszcze przez kilka długich - bardzo długich - minut sprzeczali się na temat „tej laski”. Federico, jak to on, uważał, że przecież nic się nie stało, a Marco powinien się cieszyć, że laski mdleją na jego widok, a później się go boją. Normalka.
- Lepiej ci? - rzucil Federico spoglądając na swojego przyjaciela.
Mężczyzna przejechał ręką po swoich włosach.
- Nie. Idę spać. - Odwrócił się w drugą stronę, plecami do niego. - Jak będziesz wychodził, to nie zapomnij zamknąć domu. Nie tak, jak ostatnio.

Zaśmiała się głośno. Odwróciła się, oceniając swoje szanse na ucieczkę. Niestety, jakieś duże to one nie były.
- Skarbie, przecież doskonale wiesz, że i tak cię złapię. A wtedy już ci nie odpuszczę.
Uśmiechnęła się i pokręciła przecząco głową.
- Jestem szybsza niż myślisz.
- W tych dziesięciocentymetrowych szpilkach?
Spojrzała na swoje buty. Rzeczywiście, te krwistoczerwone obcasy, które kupiła zaledwie wczoraj, nie były idealne do tak „ekstremalnego” wyczynu. Zrzuciła je więc z nóg, tak, że przeleciały przez cały salon i zatrzymały się dopiero na ścianie.
- Bez butów mam o wiele więcej szans - uśmiechnęła się sprytnie.
- Tak myślisz?
Ruszył w jej kierunku. Wycofała się do tyłu. Oparła się o szafkę.
- Chcesz mieć mnie na sumieniu?
- Oj Violu, nie przesadzaj. Ja się tylko odgrywam.
Stała przez chwilę i patrzyła na niego, po czym odwróciła się i wybiegła z pokoju. W korytarzu prawie przewróciła się, kiedy potknęła się o jakieś rzeczy leżące na podłodze. Wbiegając do kuchni uderzyła ręką o futrynę, ale jakoś się tym nie przejęła.
Po tym, jak przez kilka minut próbowała wybiec zza stołu - udało jej się to dopiero wtedy, kiedy Lorenzo zdecydował się przejść do niej pod blatem, co niestety nie wyszło, bo był trochę za niski - opuściła kuchnię.
Pobiegła z powrotem do salonu.
Pech chciał, że nie zauważyła swoich własnych szpilek leżących zaraz przy drzwiach i runęła jak długa na ziemię.
Zanim zdążyła się pozbierać, ktoś przycisnął ją z powrotem do podłogi.
- Widzisz, kochanie, mówiłem, że przede mną nie uciekniesz - szepnął do jej ucha tak, że przeszły ją dreszcze.
Powstrzymała się od komentarza, że gdyby się nie przewróciła, to w dalszym ciągu lataliby jak idioci po całym mieszkaniu.
- I co teraz? - odparła cicho.
Zaśmiał się pod nosem.
- Wiesz, powiedziałaś, że jestem głupi. Za to należy się najgorsza kara.
Uśmiechnęła się.
- Mam się bać?
Wsunął rękę pod jej sukienkę. - Powinnaś.
Odsunął zamek na jej plecach. Zarzuciła mu ręce na kark i złączyła ich usta w gorącym pocałunku.
Najgorsze jednak było to, że już nie czuła przy tym tego, co czuła jeszcze tak niedawno.
Musiała przyznać się sama przed sobą, że jej miłość wygasała. I nie mogła nic na to poradzić. Lorenzo kochał ją, w końcu powtarzał to każdego dnia. Problem w tym, że ona nie chciała go okłamywać. Wiedziała, że go rani, bo w końcu nikt nie chce być oszukiwany.
Bo z miłością to jest... tak dziwnie. Przez jakiś czas jest i wszyscy są pewni, że to taka miłość wieczna i że przetrwa ona wszystko tym bardziej, że narodziła się ona między tak dojrzałymi, dorosłymi ludźmi. Ale po pewnym czasie ta miłość... no powiedzmy, że już nie jest tak silna jak na początku. Staje się mniejsza, mniejsza i mniejsza, aż w końcu znika zupełnie.
Violetta jednak miała świadomość, że jeszcze trochę będzie musiała się pomęczyć. Mimo wszystko, kochała Lorenzo.
- Kocham cię - przy swoim uchu znów usłyszała jego głos.
Minęła chwila, zanim odpowiedziała.
- Wiem.
Ściągnął z jej ramion sukienkę. Zaczął składać pocałunki na jej szyi. Chwyciła za brzeg jego koszulki. Pomogła mu ją ściągnąć, po czym wczepiła ręce w jego włosy.
Usłyszała dźwięk otwieranych drzwi. Do salonu weszła jej siostra.
- Macie cały dom, a rozwaliliście się na podłodze w samym centrum. Oszczędźcie mi tego widoku.
Dziewczyna poderwała się do góry, jednocześnie uderzając głową o głowę swojego chłopaka. Rzuciła mu koszulkę, po czym sama naciągnęła na siebie sukienkę.
- Mogłaś zapukać - warknęła.
- Chyba jesteś chora jeśli myślisz, że będę pukać do własnego domu. - Obserwowała jak Violetta i Lorenzo podnoszą się z podłogi. - Jesteście obrzydliwi. Masz później wymyć te płytki. A teraz przepraszam, idę się wyrzygać.
Odwróciła się na pięcie i wyszła z salonu zostawiając ich samych. Poszła do łazienki.
Zamknęła drzwi, oparła się o nie plecami i zsunęła po nich na dół. Ukryła twarz w dłoniach.
Zazdrościła jej. Zazdrościła Violce, i to tak cholernie mocno. Dlaczego mogła pieprzyć się ze swoim chłopakiem na podłodze w salonie, a ona nigdy nawet nie była na randce? Dlaczego świat był taki niesprawiedliwy? Dlaczego to musiało spotkać akurat ją?
Tak bardzo chciała, żeby ktoś ją pokochał. Chciała poczuć, że jest ważna, i że znaczy cokolwiek. Mieć świadomość, że jest dla kogoś całym światem.
Ale los nie był tak łaskawy. Widocznie w poprzednim życiu czymś zawiniła... skoro teraz musi przechodzić przez takie coś.
Nie zorientowała się nawet, kiedy jej ręka sama powędrowała do szafki obok niej... a w jej dłoni znalazły się ostre żyletki, które po chwili rozcięły delikatną skórę na jej nadgarstku. 


 Zjawiam się z rozdziałem dziewiętnastym, po dość dużej przerwie. Mam nadzieję, że spodoba wam się on, bo... miałam pewne problemy z jego napisaniem, sama nie wiem czemu :P Chyba bardziej skupiłam się na moim parcie. No, ale rozdział jest, a ja nie mam w sumie nic do dodania. Godzina... no jest jaka jest, jutro wprawdzie nie idę do szkoły, ale muszę wstać wcześniej ;/ A więc zapraszam do czytania! ;)) Nie mam pojęcia kiedy pojawi się kolejny rozdział, będę się starała jak najszybciej :) Tymczasem...

17 KOMENTARZY - ROZDZIAŁ 20 

piątek, 22 sierpnia 2014

Rozdział osiemnasty

Ona ma za dużo tych dedykacji, zdecydowanie za dużo.
Ale muszę, bo kurde ją kocham no <333
Weronice, bo tak mi się zachciało. Bo już od niepamiętnych czasów, 
że tak powiem, truje mi łeb o Leonettę, że chce ich spotkanie. 
No teraz ma, więc nie może narzekać ;))
Kocham cię <3333

Stukał palcami o blat drewnianego stolika. Co chwila spoglądał ze zniecierpliwieniem na zegarek. Z panienką Castillo umówił się na godzinę siódmą, tymczasem było już dwadzieścia minut po czasie, a ona nadal się nie zjawiała. Próbował się do niej dodzwonić, ale jej telefon był poza zasięgiem. Westchnął ciężko, podniósł się z krzesła i już miał wychodzić, kiedy usłyszał za sobą jej głos.
- Niech pan poczeka. - Dobiegła do niego. - Proszę poczekać. Przepraszam za spóźnienie, miałam małe problemy. Niech mi pan wybaczy, proszę zostać.
Odgarnęła włosy z twarzy i próbowała złapać oddech, który przyśpieszył po szaleńczym biegu przez pół miasta.
Cóż, na pewno zdążyłaby na czas, gdyby nie fakt, że jej siostra najwyraźniej zrezygnowała z powrotu do domu. Violetta siedziała w salonie i czekała na nią, a jej nie było i nie było. W końcu, po długim namyśle i kilku próbach dodzwonienia się do niej, wysłała jej krótkiego esemesa, schowała klucz pod wycieraczkę przed domem - bo ona oczywiście zostawiła swoje w mieszkaniu - i czym prędzej pobiegła na przystanek. Jednak los widocznie sprzysiągł się przeciwko niej, bo autobus, którym miała dojechać do kawiarni uciekł jej sprzed nosa, i to dosłownie. Biegła jak idiotka za nim przez kilka metrów, zrezygnowała jednak kiedy doszła do wniosku, że przecież i tak go nie dogoni, a jakoś nie ma ochoty wysłuchiwać głośniejszych śmiechów obcych ludzi.
Mężczyzna uśmiechnął się lekko.
- Nie szkodzi, nic się nie stało - odparł. - Pomyślałem tylko, że nie zamierza pani już się ze mną spotkać. Nie odbierała pani telefonu.
- Wie pan, sprawy rodzinne, nie mogłam dodzwonić się do siostry. Poza tym, telefon ma już swoje lata, denerwuje mnie, więc zaliczył bliskie spotkanie z podłogą, ale mniejsza o to. Jeszcze raz przepraszam, że musiał pan na mnie czekać.
Odsunął jej krzesło przy stole, a ona podziękowała, uśmiechnęła się i usiadła. Usadowił się naprzeciw niej.
- Jakieś kłopoty w rodzinie? - zapytał zaciekawiony.
Machnęła ręką. - Ah, nic takiego. Z moją siostrą są same problemy, ale już się przyzwyczaiłam, niech się pan nie przejmuje. To... trudna dziewczyna. Ale nie rozmawiajmy o tym - zawiesiła na chwilę głos. - Chciałam panu jeszcze raz bardzo podziękować, że zwrócił mi pan mój dowód. Nie wiem, jak mogę się panu odwdzięczyć.
Zaśmiał się przyjacielsko i oparł się łokciami o stół.
- Odwdzięcza się pani tym, że zaprosiła mnie pani na kawę - odpowiedział. - No i proszę nie mówić do mnie na pan. Jestem Leon. - Wyciągnął do niej rękę.
Uśmiechnęła się i uścisnęła jego dłoń. - A ja...
- Violetta, tak, wiem - przerwał jej. - Bardzo ładne imię, nawet moja córka tak stwierdziła. A proszę mi uwierzyć, ona naprawdę zna się na rzeczy.
Teraz to ona się zaśmiała. - Nie wątpię, ma pan... masz - poprawiła się szybko - cudowną córeczkę. Jak ma na imię?
- Dolores.
- To imię podobało mi się zawsze - przyznała. - Nie rozumiem dlaczego moi rodzice nazwali mnie Violetta. Już imię mojej siostry jest ładniejsze, Natalia jest takie... inne.
- Każde imię ma w sobie to coś - stwierdził Leon. - Moje na przykład też do pewnego czasu mi się nie podobało, aż doszedłem do wniosku, że są gorsze. O wiele gorsze.
Uśmiechnęła się.
Czas w towarzystwie tego mężczyzny płynął jej tak szybko... Co chwila spoglądała na zegarek, a wskazówki poruszały się jakby w przyśpieszonym tempie. Nie zwracała jednak na to uwagi - tak przyjemnie im się rozmawiało. Poruszyli niemal wszystkie tematy, znaleźli wspólny język i okazało się, że tak wiele ich łączy.
- Twoja żona nie będzie zazdrosna, że spędzasz ze mną tyle czasu? - W końcu odważyła się zadać pytanie, które od początku spotkania chodziło jej po głowie.
Sama nie zastanawiała się, co powiedziałby Lorenzo, gdyby się dowiedział, że spotyka się z obcym mężczyzną, którego widziała raz w życiu na oczy.
- Nie mam żony, skąd taki pomysł? - Uśmiechnął się.
- Och.
Speszyła się i spuściła głowę na dół. Nie rozumiała jak mogła dopuścić do takiej gafy, była głupia.
- Ależ nic się nie stało - uspokoił ją. - Jeśli chodzi o to, że mam córkę, a nie mam żony, to przecież nie będę cię okłamywał. Już się przyzwyczaiłem. Nie wstydzę się, że Dolores to tak naprawdę wpadka z imprezy. Wiesz, kocham ją najbardziej na świecie i nie mam powodów, żeby zmyślać.
Uśmiechnęła się. - Właśnie widzę, że ją kochasz - rzekła. - Widzę twój wyraz twarzy, kiedy o niej mówisz. Tylko jestem trochę zdziwiona, zazwyczaj to matka opiekuje się dzieckiem, jeśli nie jest z jego ojcem.
Leon podrapał się po głowie i zaśmiał się.
Nie ma się co dziwić. Obalił stereotypy.
- Matka Dolores nie interesuje się nią, nie utrzymuje kontaktów. Ostatni raz widziała ją po jej narodzinach. W sumie to i dobrze. To nie była dobra kobieta - przerwał na moment. - A skoro mowa o związkach... masz kogoś? Chłopaka, narzeczonego?
Westchnęła cicho.
Przez moment wahała się czy mu powiedzieć. Ale w gruncie rzeczy on nie okłamał jej co do swojego stanu, więc ona także powinna być szczera. A przecież... nie miała nic do ukrycia. W końcu kochała swojego chłopaka.
- Tak, od kilku lat jestem w związku - wyznała.
To nic nie zmieniło, nadal rozmawiali jak najlepsi przyjaciele, śmiali się. Zachowywali się, jakby znali się o wiele dłużej, a tymczasem minęła zaledwie godzina.
Cóż, widocznie na tak trudno znaleźć bliską osobę w tym wielkim mieście.

Wszedł po schodkach i stanął przed drzwiami. Zapukał. Nasłuchiwał korków po drugiej stronie, w głębi domu, ale niczego takiego nie usłyszał. Zamiast tego, do jego uszu dotarły takie... dziwne odgłosy. Nie rozpoznawał ich.
Nacisnął klamkę. Drzwi były zamknięte. Zastukał głośniej.
- Camila! - zawołał. - Camila, otwórz drzwi!
Usłyszał huk rozbijanego szkła. Zdenerwował się. Co działo się z jego przyjaciółką?
Zeskoczył ze schodków i podbiegł do parapetu. Wyciągnął spod doniczki srebrny klucz. Włożył go do zamka i przekręcił. Otworzył drzwi. Wbiegł do środka.
W domu znów rozległ się huk. Dochodził... miał wrażenie, że z kuchni. Zdenerwowany czym prędzej pobiegł w jej kierunku, a później... później stanął jak wryty w progu.
Pierwszy raz widział ją w takim stanie. Nie poznawał jej. Niszczyła wszystko, co tylko wpadło jej w ręce. Tłukła wszystkie talerze, wszystkie szklanki i wazony. Jakby wstąpił w nią prawdziwy szatan.
Podszedł do niej od tyłu. Chwycił ją za ramiona. Ale ona... ona nie zareagowała. Jakby w ogóle tego nie poczuła.
Nie potrafił jej utrzymać. Nigdy nie podejrzewał, że tyle siły może mieścić się w tak drobnym ciele.
- Camila, uspokój się - powiedział jej do ucha.
Nie dała znaku, że go słyszy. Sięgnęła ręką do miski stojącej na ladzie. Chwyciła ją i z całej siły cisnęła nią o ścianę. Oplótł ją ramionami w pasie, przyciskając jej ręce do tułowia. Jednak... jednak ona - ku jemu wielkiemu zdziwieniu - wyrwała się.
Odgłosy jakie z siebie wydawała, naprawdę napawały przerażeniem. Nabierała łapczywie powietrza, oddychała ciężko, krzyczała, przeklinała, płakała.
Popchnął ją na podłogę. Straciła równowagę i runęła na ziemię. Chciał ją przytrzymać, jednak ona była szybsza. Zerwała się na nogi i wybiegła z kuchni.
Nigdy się tak nie bał. Nie wiedział, co dzieje się z jego rudzielcem. Ona nigdy się tak nie zachowywała. To... to nie była ona.
Usłyszał jak wbiega po schodach. Popędził za nią, jednocześnie wyjmując z kieszeni bluzy telefon i wystukując numer swojego przyjaciela. Odebrał po pierwszym sygnale. Powiedział mu tylko, że ma natychmiast przyjeżdżać do domu Camili, i nie czekając na jego odpowiedź, rozłączył się. Nie miał czasu na pogawędki z Leonem.
Przeskoczył ostatni stopień i znalazł się na piętrze. Wpadł do pierwszego pokoju z brzegu - od razu zauważył Cami. Ściągała z półek wszystkie ramki ze zdjęciami, i wszystkie tłukła, rzucając nimi o ścianę i podłogę. Podbiegł do niej. Chwycił ją za ramię i odciągnął na kilka metrów. Nagle odwróciła się i z całej siły uderzyła go kolanem w brzuch. Zgiął się w pół i puścił ją, a ona wybiegła z pomieszczenia.
Po chwili opanował ból i wyprostował się. Wybiegł z pokoju za swoją przyjaciółką.
Modlił się, żeby Leon przyjechał jak najszybciej. Nigdy jeszcze nie miał takiej sytuacji, żeby nie mógł zapanować nad Camilą, nigdy. Teraz... teraz wiedział, że sam nie da rady.
Próbował ją powstrzymać. Ale ona nadal wyrywała się i niszczyła kolejne rzeczy. Ilekroć unieruchomił jej ręce, ona jakby dostawała więcej energii. Szarpała się na wszystkie strony, wrzeszczała, a później uciekała do kolejnego pokoju.
Tym razem też mu uciekła. Jednak po chwili usłyszał jej głośniejszy krzyk i głos Leona. Wyszedł na korytarz.
- Co się z nią dzieje?
Stał przy schodach trzymając swoją przyjaciółkę w pasie i próbując ją utrzymać. Maxi podbiegł do nich.
- Sam chciałbym wiedzieć. Nie daję rady, spróbuj ją uspokoić.
Chłopak chwycił Camilę za włosy i przytrzymał jej głowę. Zaczął jej szeptać do ucha jakieś słowa, ale ona nie zwróciła na nie uwagi. Nadal próbowała się wyrwać, wrzeszczała, przeklinała, płakała.
Popchnął ją na ziemię i przycisnął do niej. Przytrzymał jej ręce po obu stronach głowy. Nie przestała się szarpać. Wierzgała nogami, jakby miała nieskończenie wiele siły.
Maximiliano chwycił ją za ramiona i poderwał do góry. Zacisnął ręce na jej skórze, przez co syknęła głośno. On się jednak tym nie przejął.
- Jeśli w tym momencie się nie uspokoisz, to - przysięgam ci - dostaniesz tak, że przez tydzień nie będziesz mogła normalnie chodzić, rozumiesz?
Ale najwyraźniej nie rozumiała, bo nie potrafiła się opanować.
Spojrzał na Leona.
- Nie ma szans - stwierdził.
Tamten pokiwał w zamyśleniu głową. Po chwili złapał Camilę za rękę i podniósł do góry. Z trudem zaciągnął ją do jednego z pokoi.
- Będziesz tutaj siedzieć, dopóki się nie uspokoisz.
Wepchnął ją do środka, zamknął drzwi i przekręcił klucz w zamku.
- Myślisz, że to coś da? - spytał jego przyjaciel.
Wzruszył ramionami. Nie wiedział.
On również nigdy nie spotkał się z takim zachowaniem Cami. Przecież to zawsze była spokojna dziewczyna... No, nie zawsze. Ale nigdy nie dochodziło do takich sytuacji. Nigdy nie była tak agresywna. Nie poznawał jej.

- I can almost see it, that dream I'm dreaming but, there's a voice inside my head saying, you'll never reach it... - nuciła pod nosem przeglądając papiery na swoim biurku. - Every step I'm taking, every move I make feels, lost with no direction, my faith is shaking but I, I Gotta keep trying, gotta keep my head held high.
Nie mogła dokończyć refrenu, bo drzwi jej gabinetu otworzyły się z hukiem, a do środka szybkim krokiem wparowała czarnowłosa kobieta.
- Ludmiła, moja ostatnia nadziejo. - Dopadła jej biurka. - Musisz mi pomóc, musisz, błagam cię.
Zdezorientowana blondynka wstała z krzesła i spojrzała uważnie na Francescę.
- Dobrze się czujesz? - spytała podejrzliwie. - Co się stało?
Dziewczyna odgarnęła włosy z twarzy i oparła się dłońmi o blat. - Czuję się doskonale, czego nie można powiedzieć o szefie. Nie ma dzisiaj humoru, uwziął się na mnie. Jesteś moją ostatnią deską ratunku, rozumiesz?
Położyła jej dłoń na ramieniu. Włoszka wzdrygnęła się lekko, jednak Ludmiła udała, że tego nie zauważyła - już kolejny raz, tak na marginesie. Do tej pory nie rozgryzła dziwnego zachowania dziewczyny, choć tak bardzo próbowała. Cóż, Francesca była inna, można powiedzieć - dziwna.
- Rozumiem, rozumiem, ale o co chodzi? - spytała. - Nie denerwuj się tak.
Jej współpracownica nabrała powietrza w płuca, po czym odetchnęła głęboko.
- Wczoraj dał mi kolejne dwieście stron dokumentów do korekty, a dzisiaj przyszedł i powiedział, że chce je mieć na godzinę piątą, wiesz? Ja nie zrobiłam nawet połowy, do cholery, słyszysz? Powiedział, że mnie zwolni, jak mu tego nie oddam, Ludmiła, musisz mi pomóc!
Blondynka przygryzła wargę.
Nie do końca rozumiała, na czym miałaby ta jej pomoc polegać. Z ortografii była tak naprawdę noga, przecież Francesca sama na początku narzekała, że najwięcej problemów ma z jej dokumentami. Teraz, co prawda, było trochę lepiej, ale i tak nie doskonale.
- I co ja miałabym zrobić? - Była ostrożna, nie wiedziała czego ma się spodziewać.
- Proszę cię, poprawisz chociaż kilka stron? Ludmiła, ja naprawdę nie dam rady zrobić tego w tak krótkim czasie - jęknęła.
Westchnęła.
- Dobrze wiesz, jakie byki robię przygotowując papiery. Ty naprawdę chcesz, żebym poprawiała te błędy?
- Ale to nie ma znaczenia. - Machnęła ręką. - Chodzi o to, żeby były tylko poprawione, żeby było widać, że ktoś je w ogóle miał w ręce, rozumiesz o co mi chodzi? Jak będą jeszcze jakieś błędy, to ja je później skoryguję, ale to na piątą musi być zrobione. - W jej oczach widziała tyle nadziei, że przecież nie mogła się sprzeciwić.
- No... dobrze - zgodziła się w końcu. - Tylko Francesca, ja naprawdę nie umiem ortografii, ja...
- Boże, dziękuję ci. - Niespodziewanie dziewczyna rzuciła jej się na szyję, chyba za nim jeszcze przemyślała swój czyn. Nigdy nie okazywała tak otwarcie swoich uczuć, ale z Ludmiłą przecież rozumiała się bardzo dobrze i przy niej mogła być sobą, choć po części. Jej znajoma w dalszym ciągu nie wiedziała co stało się kilka lat temu. I jak na razie nie musiała wiedzieć. - Ludmiła, jesteś moim wybawieniem, wiesz? - Odsunęła się od niej. Na jej twarzy widniał szeroki uśmiech, tak rzadko spotykany. - Przecież ja nie wiem, co bym zrobiła, gdyby on naprawdę mnie wywalił... - Zapewne załamałaby się psychicznie, doszła do takiego wniosku. Ta praca, choć niełatwa i zajmująca wiele czasu, była jej ucieczką od codzienności, od bolesnych wspomnień.
Dzięki niej nie cierpiała tak bardzo, choć przecież i tak musiała znosić ten ból. Godziny spędzone bezczynnie były dla niej prawdziwą męczarnią, wtedy przed jej oczami pojawiała się Jego twarz, wtedy czuła jego ohydny oddech i silne ręce dotykające całego jej ciała. Kiedy pracowała, to wszystko na jakiś czas gdzieś znikało, odchodziło. Jednak kiedy tylko podnosiła głowę znad papierów, zdawało jej się, że On stoi przed nią, że zbliża się do niej. Jeszcze jakiś czas temu uciekałaby, teraz jednak wiedziała, że to tylko jej chora wyobraźnia, że jego tak naprawdę nie ma, że jest daleko, za oceanem. Przecież nie bez powodu uciekła ze swojego kraju, w tak odległe miejsce; bała się, że któregoś dnia może spotkać go na ulicy. A wtedy by już chyba nie wytrzymała.
- Chodź do mojego gabinetu, dam ci papiery - odezwała się w końcu. - Nie masz chyba roboty, prawda?
Pokręciła przecząco głową. - Nie, akurat wszystko skończyłam, dzisiaj wyjątkowo mało. W przeciwieństwie do ciebie, jak mi się wydaje - zaśmiała się.
Francesca jęknęła. - Nie przypominaj mi nawet. A na jutro muszę oddać mu zaległe archiwum, czuję noc spędzoną nad papierami. Mogłabyś mnie jakoś pocieszyć - zarzuciła jej, udając oburzoną.
Ludmiła uśmiechnęła się. - Ja jutro mam ułożyć plan jakiegoś spotkania, a z tego co wiem, to najgorsze zadanie jakie w tej firmie może się przytrafić.
- I dobrze wiesz. - W jej głosie słychać było współczucie. - Doświadczyłam tego na własnej skórze. Raz. I już nigdy więcej. Uzbrój się na jutro w żelazne nerwy i wypij kilka kubków melisy, tak na wszelki wypadek. Dobrze ci radzę.
Więź między nimi się zacieśniała, choć Francesca miała świadomość, że kiedy Ludmiła dowie się wszystkiego - a to niewątpliwie kiedyś nastąpi, choćby nie wiem jak bardzo chciała temu zapobiec - najprawdopodobniej nic nie będzie w stanie zerwać ich kontaktów. 

 
Wrzucam i rozdział osiemnasty, przepraszam za porę. Cóż, dobrnęliście tych osiemnastu komentarzy, ale niech szanowny anonimek nie myśli sobie, że ja jestem jakaś tępa ;) Na tym blogu w życiu nie było tylu komentarzy od anonimów, więc oczywiste jest to, że się zorientowałam, że to jedna i ta sama osoba. Rozdział dodaję, ale na przyszłość proszę nie robić mi takich akcji :)
No muszę wspomnieć tak wgl o Marco/Xabim. Nie wiem jakim prawem on odchodzi z serialu, ale ja go znajdę i zabiję. Kurde, on se odchodzi i nawet nie myśli, że ja umrę z braku Marcesci. Nie trawię Diecesci, nie lubię jej, ale jak już pisałam na moim asku, pal sześć, niech oni sobie będą razem na ten finał, ważne tylko, żeby moja Francesca była szczęśliwa <3
Part o Naxi pojawi się jakoś niedługo, rozdział tutaj - nie wiem kiedy. Zbliża się rok szkolny itp. itd. a poza tym, muszę się wziąć za ocenianie partów z konkursu na Juntosie, a trochę tego jest, uwierzcie mi :)
Kocham was bardzooo mocno <33333

17 KOMENTARZY - ROZDZIAŁ 19

piątek, 1 sierpnia 2014

Rozdział siedemnasty

Pchnął wielkie, szklane drzwi i przekroczył próg. Nie wiedział jak ma się zachować. Był tutaj drugi raz w życiu, tym razem prywatnie. Bez żadnych dokumentów i papierów dotyczących szkoły. W sumie nie wiedział, po co w ogóle tutaj przyszedł. Nie znał kobiety, która jakiś czas temu zemdlała na jego oczach, nie znał jej imienia, nazwiska, nie wiedział, jaką funkcję tutaj sprawuje, więc nie miał pojęcia jak o nią spytać. Może wystarczy opisać ją jako kobietę, która straciła przytomność? Nie wierzył, że ta wieść nie rozniosła się po firmie, dlatego na pewno każdy będzie wiedział o co chodzi. Cóż, przynajmniej taką miał nadzieję.
- Przepraszam - zaczepił średniego wzrostu blondynkę idącą korytarzem. W rękach trzymała stos kartek. - Szukam takiej jednej kobiety... niska, czarnowłosa... nie wie pani?
Dziewczyna zmarszczyła brwi, ale po chwili uśmiechnęła się. - Wie pan, w naszej firmie pracuje dużo niskich, czarnowłosych kobiet. Może pan jakoś dokładniej?
Podrapał się po głowie, jednak odwzajemnił uśmiech.
- Hmm dokładniej? Całkiem niedawno straciła przytomność na korytarzu, akurat przy tym byłem.
- Ach tak, mówi pan o Francesce? Jest u siebie w gabinecie. Pójdzie pan prosto, to ostatnie drzwi po lewej.
Podziękował uprzejmie po czym oddalił się we wskazanym kierunku. Stanął przed dużymi, drewnianymi drzwiami. Spojrzał na tabliczkę z imieniem, nazwiskiem i pełnioną funkcją, po czym zapukał mocno. Kiedy z głębi dobiegło go głośne „proszę”, nacisnął klamkę.
Przy dużym, drewnianym biurku siedziała drobna kobieta. Wokół niej walało się pełno papierów i innych tego typu rzeczy. Wstała.
- W czym mogę pomóc? - spytała uprzejmie.
Uśmiechnął się niepewnie. - Dzień dobry, jestem Marco Tavelli. Chyba mnie pani nie kojarzy... Straciła pani przytomność zaraz po tym jak panią zaczepiłem.
Pokiwała powoli głową. - I co w związku z tym?
Jej głos był chłodny i wyprany z emocji. Cóż, nie lubiła wspominać żadnych z takich rzeczy, tym bardziej z obcymi ludźmi. Przecież to była wyłącznie jej sprawa, prawda?
On nie spodziewał się, że może być taka niemiła. Wydawała się być przyjemną dziewczyną. Ale podobno pozory mylą.
- Czułem się tylko w obowiązku spytać jak się pani czuje. W końcu to wszystko stało się na moich oczach. Chciałem się upewnić, czy nie z mojej winy - wytłumaczył. - Ale skoro wszystko jest w porządku... Przepraszam, że zabrałem pani czas i przerwałem pracę. Do widzenia.
Odwrócił się i już miał odejść, kiedy zatrzymał go jej głos.
- Niech pan poczeka. - Spojrzał na nią. - Proszę mi wybaczyć, po prostu nie lubię rozmawiać o takich sytuacjach. Wie pan, moje zdrowie pozostawia wiele do życzenia, to nie pana wina.
- Miewa pani jakieś ataki? - Upewnił się.
Potwierdziła powolnym skinieniem głowy.
- Coś koło tego. Ale już się przyzwyczaiłam, jeśli można to tak nazwać. Ja jestem Francesca. - Spodziewał się, że wyciągnie do niego rękę, pomylił się jednak. - Bardzo dziękuję za fatygę. Nic mi się nie stało. - Posłała mu delikatny, jakby wymuszony uśmiech.
Odwzajemnił go. Pożegnał się z kobietą, po czym wyszedł z gabinetu.
Przekręciła klucz w zamku i odetchnęła z ulgą. Usiadła na krześle i otarła pot z czoła.
Nie znosiła przebywania w towarzystwie mężczyzn. Nienawidziła wychodzić na miasto, bo tam na każdym kroku spotykała przedstawicieli płci przeciwnej. Życie jednak jest brutalne i trzeba przełamywać swoje najgorsze słabości.
I ona też musiała. Mimo, że było jej tak cholernie ciężko.

Biegła zdenerwowana przed siebie. Potykała się o własne nogi. Z brązowych oczu płynęły gorzkie łzy. Próbowała je powstrzymać, ale jej wysiłki szły na nic. Ocierała krople wierzchem dłoni i próbowała nie przewrócić się gdzieś na środku chodnika w otoczeniu innych ludzi.
- Excuse me, excuse me - zaczepiła jakiegoś mężczyznę idącego przed siebie. - Excuse me.
Nie miała ochoty łamać sobie języka na tym cholernym francuskim, zresztą i tak nie pojmowała nic z tego, co usłyszała przez te kilka dni.
Ciemnoskóry chłopak odwrócił się w jej stronę. Uśmiechnął się, spoważniał jednak kiedy zobaczył w jakim jest stanie. - What happened? - Zrobił krok w jej stronę.
Otarła łzy z policzków i pokręciła przecząco głową. - Nothing, nothnig, but... nothing. - Przerwała na moment. - Do you know where is... ehm... Boże, jak to było...
- Jesteś Argentynką? - przerwał jej.
Odetchnęła głęboko i poprawiła torbę spadającą jej z ramienia. - A ty Argentyńczykiem?
- Nie - zaprzeczył. - Ale umiem hiszpański. Co się stało?
Ponownie zaprzeczyła ruchem głowy przetarła twarz rękawem.
- Nic, naprawdę. Lotnisko, lotnisko... Wiesz może, gdzie jest lotnisko?
- Po drugiej stronie miasta - odpowiedział. - Na pewno wszystko w porządku? Pomóc ci jakoś? Może cię gdzieś podwieźć?
- Nie trzeba, poradzę sobie. Dziękuję za pomoc.
Ścisnęła w dłoni rączkę walizki, pożegnała się i szybkim krokiem ruszyła w stronę najbliższego przystanku autobusowego. Bilet na samolot zamówiła już pół godziny wcześniej.
Nie chciała dłużej przebywać w tym kraju. Nie z nimi.
Nie sądziła, że będą zdolni do czegoś takiego. Chore ambicje całkiem przesłoniły im świat i teraz zachowywali się, jakby byli... chorzy psychicznie, dosłownie. Nie potrafili zrozumieć swojej córki. Niby chcieli dla niej dobrze, powtarzali, że jeszcze kiedyś im za to podziękuje, ale ona naprawdę miała tego dość.
Miała wielką ochotę zerwać wszelkie kontakty i więcej się z nimi nie zobaczyć, ale wiedziała, że wtedy zostałaby z niczym. Materialistka, ktoś by powiedział - i ona w głębi duszy się z tym zgadzała. Cóż, zależało jej na pieniądzach, bo za dobre słowo przecież chleba nie kupi. Ona nie miała za wiele czasu; studia, wykłady, motocross - to wszystko zajmowało jej całe dnie. Całkiem niedawno jeszcze dorabiała sobie wieczorami w jakichś barach i knajpach, zrezygnowała jednak, kiedy Leon i Maxi prawie spuścili łomot jednemu z klientów, bo ich zdaniem "patrzył jej się w dekolt, dotykał ją tam, gdzie zdecydowanie nie powinien i przystawiał się do niej". Kiedy powiedziała im, że nie mogą tak reagować, bo to w końcu klient baru, a ona wiedziała na co się pisze podejmując pracę tutaj, uznali, że ich przyjaciółka nie będzie pracować w otoczeniu pijanych facetów, którzy myślą tylko o jednym i mogą ją wykorzystać, po czym kazali jej rzucić pracę wcześniej obiecując jej, że pomogą jej znaleźć coś innego, a jeśli to się nie uda, sami będą jej pomagali finansowo. Camila wiedziała, że to nie była propozycja, ale rozkaz i chcąc nie chcąc musiała zrezygnować. Sama zresztą miała już dość tych śmierdzących kolesi, którzy czasami na za dużo sobie pozwalali. Musiała przyznać, że odetchnęła z ulgą kiedy ostatni raz wychodziła z pomieszczenia dla pracowników ze świadomością, że już nie będzie musiała tam wracać.
Cóż, pracy nie znalazła do tej pory. Za każdym razem odrzucała pomoc swoich przyjaciół, bo nie chciała, aby płacili za jej utrzymanie. Motocross trochę ją kosztował; co jakiś czas musiała kupować nowy kombinezon, bo przy takiej ostrej jeździe nieraz zdarzały się kolizje. Sam motocykl również sporo od niej wyciągał, bo przecież to ona musiała płacić za różne naprawy i inne tego typu rzeczy. Camila już nawet nie wspomina okresu, kiedy jeździła na starym, wypożyczonym motorze, bo jej własny uległ poważnemu wypadkowi - do tej pory nie wie z jakiego powodu jakiś młody i niedoświadczony chłopak wsiadł bez pozwolenia na jej maszynę - a ona nie miała pieniędzy aby kupić nowy. Oszczędzała wtedy na wszystkim, odmawiała sobie wielu przyjemności, aby po dwóch miesiącach kupić sobie nowy pojazd, który niczym nie równał się z tym starym gruchotem nie potrafiącym wyciągnąć przyzwoitej prędkości. Z ulgą wsiadła na najlepszy motocykl w jej "karierze" i ponownie stała się najszybszym zawodnikiem na torze. Uwielbiała to.
Uwielbiała wszystko co było związane z motocrossem. Uwielbiała tą adrenalinę, krew buzującą w jej żyłach i uczucie, że teraz może wszystko. Czuła się wspaniale, kiedy przez kilka - a nawet kilkanaście - sekund szybowała na swojej maszynie w powietrzu, wykonując coraz to bardziej rozmaite akrobacje, od których Maxi i Leon dostawali palpitacji serca.
Ale co ona mogła poradzić? Kochała to i nie mogła z tego zrezygnować. Musiała mieć pieniądze. A gdyby zerwała kontakt ze swoimi rodzicami... straciłaby wszystko, bo bez środków finansowych nie dałaby rady dalej ciągnąć tego wszystkiego.
Chcąc nie chcąc musiała tolerować ich skandaliczne zachowanie, znosić wszystkie przykrości - przecież nieraz powtarzali, że jest najgorszą osobą z ich rodziny, bo interesują ją tylko motory - starać się ignorować kolejne próby przekonania jej do zostania lekarzem i inne tego typu rzeczy.
Ale teraz już miała dość. Wiedziała, że prędzej czy później do nich wróci, że zapomni. Ale w tym momencie? Nie miała ochoty ich więcej widzieć, i najbardziej cieszyłaby się, gdyby znikli z powierzchni ziemi.

Wystukała numer, który zapisany był na kartce. Przyłożyła telefon do ucha, wsłuchała się w sygnał w słuchawce. Po kilku sekundach usłyszała męski głos.
- Tak, słucham?
Odchrząknęła lekko. - Dzień dobry panu. Z tej strony Violetta Castillo.
Przez moment nie usłyszała nic oprócz ciężkiego oddechu swojego rozmówcy.
- Jakoś pani nie kojarzę - odezwał się w końcu. - Może coś więcej?
- Pana córeczka wpadła na mnie na ulicy, całkiem niedawno.
- Ah, już wiem. Violetta Castillo - powtórzył. - To pani dowód znalazłem u siebie w kieszeni, tak? Do tej pory nie wiem, jakim sposobem...
Zaśmiała się i poprawiła włosy lecące jej na twarz.
- Niech się pan nie martwi, jestem roztrzepana. Akurat trzymałam go w ręce, wie pan, policja chodzi ostatnio po Buenos Aires, wtedy mnie zatrzymali. Sam pan rozumie. - Oczami wyobraźni widziała jak kiwa twierdząco głową. - Cóż, chciałam panu podziękować. Wątpię, żebym bez dowodu jakoś sobie poradziła.
- Ma pani rację. - Teraz to on się zaśmiał.
- Chciałabym panu podziękować - rzekła. - Należy się to panu. Miałby pan może ochotę się spotkać? Przez telefon nie za bardzo wypada. Możemy wybrać się do jakiejś kawiarni, co pan na to?
Przez chwilę nie odpowiedział, jakby się zastanawiał. Po sekundzie jednak ponownie usłyszała jego głos.
- Cóż, to dobry pomysł. Kiedy ma pani czas?
- Dzisiaj wieczorem panu pasuje? Akurat nie idę do pracy - zaproponowała.
Mężczyzna zgodził się z nią, zamienili jeszcze między sobą kilka słów, po czym rozłączyli się, a w słuchawce zabrzmiał denerwujący dźwięk zakończonej rozmowy.
Rzuciła telefon na łóżko, westchnęła ciężko i podłożyła sobie poduszkę pod głowę.
Jakiś czas zbierała się w sobie, aby w końcu zadzwonić do tego mężczyzny. Cóż, była z lekka wstydliwą osobą, dlatego musiało minąć trochę czasu, aby wreszcie przełamała się w sobie. Poza tym, ten chłopak wyglądał na miłego, pomógł jej...
Problem tkwił również w jednej rzeczy. A właściwie osobie. Natalia znowu gdzieś zniknęła, oczywiście nie wzięła kluczy ani telefonu, więc Violetta musiała zostać w mieszkaniu. Nie była wredna, kochała swoją siostrę, ale ona często ją denerwowała. A miarka się przebrała, kiedy brunetka weszła do łazienki i zobaczyła całą podłogę zalaną wodą, z rzuconymi gdzieś z boku ręcznikami. No tak. Jej siostra brała prysznic.
Straciła cierpliwość, chwyciła swoją komórkę i nawet nie myśląc nad tym, co robi, wybrała numer mężczyzny, który zwrócił jej dowód. Nie zastanawiała się kiedy złożyła mu propozycję spotkania. Była zdenerwowana na Natalię, a skutkiem tego było to, że za kilka godzin miała się spotkać z nieznajomym mężczyzną.
Z siostrą dogadywała się coraz gorzej. Nie potrafiły znaleźć wspólnego języka, a te chwile, które spędzały razem, i które były naprawdę... przyjemne, zdarzały się naprawdę rzadko; prawie wcale. Violetta musiała przyznać, że tak cholernie mocno kochała swoją siostrę, mimo wszystko... w końcu to była jej jedyna rodzina, znały się od dziecka i nigdy nie rozstawały się na dłuższy czas. Nie wiedziała, dlaczego ta dziewczyna jest dla niej tak oschła, ale obiecała sobie, że kiedyś znajdzie odpowiedź na to pytanie.
Przypadkowe spotkanie z chłopakiem wpłynęło na nią jakoś tak... dziwnie. Jego córka była wspaniałą dziewczynką, trochę wstydliwą, tak samo jak ona. Nie wydawało jej się, żeby odziedziczyła to po ojcu. Leon - takie miał na imię, według jej siostry - nie wyglądał na nieśmiałego chłopaka, co to, to nie.
Ale ona nie mogła wmawiać sobie rzeczy niemożliwych, bo przecież miała chłopaka, była z Lorenzo już od dawna. Tego mężczyznę o włoskich korzeniach kochała, bardzo go kochała i przecież nie mogła tak po prostu go zostawić, nie po tym, co razem przeżyli. Zresztą... jakie "zostawić"? Zachowywała się jak jakaś nienormalna - spotkała jakiegoś chłopaka na ulicy, a w jej głowie już rodzą się nie wiadomo jakie scenariusze, to przecież niemądre.
Odwróciła się na drugi bok, nie przewidziała jednak, że łóżko nie jest takie szerokie jak jej się wydaje, bo spadła z hukiem na podłogę. Jęknęła cicho i rozmasowała obolałe ramię. Skierowała wzrok pod drewnianą ramę swojego posłania. Od razu dostrzegła tam kilka rzeczy, których szukała już od jakiegoś czasu, ale spełzło to na niczym. Sięgnęła ręką do czegoś odbijającego światło wpadające pod łóżko od drugiej strony, a po chwili trzymała w ręce duże zdjęcie w rozmiarze A4.
Fotografia przedstawiała ją i Natalię. Mogły mieć mniej więcej po... siedem, dziesięć lat? Siedziały na drewnianej ławce i obejmowały się; wyglądały naprawdę jak siostry. Na twarzy Violetty widniał szeroki, szczery uśmiech. Czarnowłosa dziewczynka również się uśmiechała, ale już nie tak bardzo jak ta obok niej. Nie pokazała swoich białych ząbków - kąciki jej ust unosiły się lekko ku górze, ale z oczu wyraźnie można było odczytać ból i cierpienie, jak czuła każdego dnia. Nawet wtedy, gdy była dzieckiem.
Podniosła się z podłogi i szybkim krokiem wyszła z pokoju trzaskając drzwiami, bowiem w tym momencie dotarło do niej, że przecież nie bez powodu jej siostra zachowuje się tak, jak się zachowuje. Przecież to równie dobrze mogła być jej wina. Bo nie znała nikogo innego, kto mógłby tak zmienić jej ukochaną Natalkę. 


 
To chyba jakiś rekord, dłużej na rodział nie mogliście czekać. Ale jak już tłumaczyłam, nie mam za wiele czasu i przy komputerze siedzę rzadko, bo wakacje, rodzina, trochę roboty, zawsze jest coś przeciw mnie. Mam tylko nadzieję, że nie będziecie na mnie źli i przeczytacie to z chęcią ;)
Moi kochani, nie wiem kiedy pojawi się kolejny rozdział (niemniej, mały szantażyk będzie, ale to pod notką) ani druga część parta na drugim blogu. Jednak właśnie na tym z One Partami może w niedługim czasie pojawić się pewna miniaturka, która od jakiegoś czasu chodzi mi po głowie, muszę ten pomysł tylko spisać w Wordzie :D Ale na to też brakuje mi czasu, mam nadzieję, że znajdę go choć trochę.
Wiecie co? Zapomniałam, ale 14 lipca minęło pół roku bloga. Dziękuję wam za wszystko, ale statystyki wypiszę 14 sierpnia, tak jakby na siedem miesięcy bloga, żeby nie było :P
Ah, no i muszę wspomnieć o Gira mi cancion. Ta nowa płyta jest cudowna, kto się ze mną zgadza? A ja oczywiście kocham Aprendi a decir adios, no bo to śpiewa Lodo/Fran <333 Ale ogólnie wszystkie piosenki są wspaniałe, a ten album to najlepszy taki z Violetty ;))
Jeszcze raz przepraszam za opóźnienie, zapraszam do komentowania.

A zaległości na waszych blogach nadrobię w najbliższym czasie, jak tylko znajdę wolny wieczór czy coś w tym stylu ;))

Kocham was <333

18 KOMENTARZY - ROZDZIAŁ 18